Mesjasz Diuny. Frank Herbert
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Mesjasz Diuny - Frank Herbert страница 8
– Nie o nią, lecz o ciebie! Gdyby nosiła atrydzkie dziecko, straciłaby zaufanie swych przyjaciół. Im mniej nasi wrogowie jej ufają, tym mniejszy z niej pożytek dla nich.
– Jej dziecko może oznaczać twoją śmierć. Znasz to gniazdo intryg. – Szerokim gestem wskazał mury twierdzy.
– Musisz mieć następcę – powiedziała głucho.
– Aaach.
Zatem o to chodziło: ona nie dała mu dziecka. Musi więc je dać jakaś inna. Dlaczego nie Irulana? Tok rozumowania Chani był prosty. A stać się to musi w akcie miłosnym, gdyż tabu sztucznego zapłodnienia było powszechne jak Imperium długie i szerokie. Chani dokonała fremeńskiego wyboru.
Paul przyjrzał się jej twarzy w nowym świetle. Znał ją poniekąd lepiej niż własną. Widział, jak omdlewa w namiętności, jak słodka jest we śnie, jak zmienia się w lęku, w gniewie, w rozpaczy.
Zamknął oczy, a Chani raz jeszcze stanęła mu w pamięci jako młoda dziewczyna – w welonie wiosny, nucąc, budząc się u jego boku – taka doskonała, że zatracił się w samym obrazie. Uśmiechnęła się w tym wspomnieniu… nieśmiało na początku, później wszakże stawiła opór jego wizji, jak gdyby miała wielką ochotę z niej uciec.
Paul poczuł suchość w ustach. Przez chwilę dolatywał go swąd ze zgliszczy przyszłości i głos z innego rodzaju objawienia nakazujący: „Zawracaj… zawracaj… zawracaj”. Od tak dawna podsłuchiwał w proroczych wizjach wieczność, łowiąc strzępy obcych języków, słuchając mowy obcych kamieni i obcych istot. Od dnia pierwszej potyczki ze straszliwym przeznaczeniem spoglądał badawczo w przyszłość w nadziei, że odnajdzie oazę spokoju.
Droga istniała, rzecz jasna. Znał ją jak modlitwę, którą wystarczy odklepać – dokładne wskazówki z katarynki przyszłości: „Zawracaj, zawracaj, zawracaj…”.
Otworzył oczy i zobaczył zdecydowanie na twarzy Chani. Zaniechawszy masażu, siedziała nieruchoma – Fremenka z krwi i kości. Błękitna chusta nezhoni, którą często przewiązywała włosy w zaciszu domowym, nie zmieniła jej rysów. Jednak spod maski stanowczości wyzierał starodawny i obcy mu sposób myślenia. Fremenki od tysięcy lat dzieliły się mężami – nie zawsze bez oporów, ale zazwyczaj nie robiąc z tego tragedii. Przemiana Chani miała coś z tajemnicy fremeńskiego ducha.
– Ty mi dasz następcę, nikt inny – rzekł.
– Widziałeś to? – Było jasne, że pyta o proroczą wizję.
Nie po raz pierwszy nie wiedział, jak wyjaśnić koronkowość wizji, nieprzeliczone nici czasu, które snuła przed nim na pofałdowanej kanwie. Westchnąwszy, wspomniał zaczerpniętą z rzeki wodę w złożonych w kubek drżących dłoniach – jak uciekała mu między palcami. Zdążył zanurzyć w niej twarz. Jak mógł się zanurzyć w przyszłościach, które uciekały coraz dalej i dalej pod naporem zbyt wielu jasnowidzów?
– Zatem nie widziałeś tego – powiedziała Chani.
Wieszcza przyszłość, już prawie dlań niedostępna, chyba że kosztem nadludzkiego wysiłku… cóż ona mogła im ukazać prócz smutku? Paul miał wrażenie, że zajmuje środek pustkowia, jałowe miejsce, gdzie jego uczucia zlatują się, szybują i gnane wiecznym niepokojem, ulatują w dal.
Chani okryła mu nogi.
– Sprawy dziedzica rodu Atrydów nie pozostawia się przypadkowi albo jednej kobiecie – oświadczyła.
„Coś takiego mogłaby powiedzieć moja matka” – pomyślał Paul. Ciekawiło go, czy lady Jessika w tajemnicy komunikuje się z Chani. Matka myślała kategoriami rodu Atrydów. Taki sposób myślenia wpoiły jej i uwarunkowały Bene Gesserit i takiego się trzymała nawet teraz, gdy jej talenty obróciły się przeciwko zgromadzeniu.
– Podsłuchiwałaś, kiedy Irulana przyszła dziś do mnie – wytknął Chani.
– Podsłuchiwałam – odparła, unikając jego wzroku.
Wrócił pamięcią do spotkania z Irulaną. Zajrzawszy do salonu, spostrzegł niedokończony materiał na krośnie Chani. Wszędzie czuć było drażniącą woń czerwia, smród, który niemal przytłoczył ostry cynamonowy zapach melanżu. Surowa esencja przyprawowa rozlała się komuś na dywan z melanżowych włókien i doszło do reakcji. Nie było to szczęśliwe połączenie. Esencja przyprawowa rozpuściła dywan. Oleista maź zakrzepła na posadzce z plasmuru. Zamierzał wezwać kogoś do uprzątnięcia tego paskudztwa, lecz przeszkodziła mu Hara, najbliższa przyjaciółka Chani i żona Stilgara, która zapowiedziała Irulanę.
Zmuszony był prowadzić rozmowę w tym smrodzie i nie potrafił się uwolnić od fremeńskiego przesądu, że przykre zapachy zwiastują nieszczęście.
Hara zniknęła wraz z wkroczeniem Irulany.
– Witam – powiedział Paul.
Irulana miała szatę z futra walenia szarego. Obciągnęła ją na sobie i poprawiła włosy. Spostrzegł, że zaskoczył ją swym łagodnym tonem. Czuł, jak po namyśle odrzuca gniewne słowa, najwyraźniej z góry przygotowane na to spotkanie.
– Przybywasz z wieścią, że siostrzyczki straciły resztki moralności – rzekł.
– Tyle to śmieszne, co niebezpieczne – odparła.
– Śmieszne i niebezpieczne to osobliwa kombinacja – stwierdził. Zdobyte bezprawnie wyszkolenie Bene Gesserit powiedziało mu, że zdusiła w sobie chęć odwrotu. Wychwycił też przebłysk głęboko skrywanego strachu i zrozumiał, że nie jest zachwycona powierzonym jej zadaniem. – Ciut za dużo oczekują od księżnej królewskiej krwi – dodał.
Irulana zamarła. Paul bez mała widział, jak bierze się w garść z siłą żelaznego imadła. „Bardzo ciężkie to jej brzemię” – przyznał w duchu. I zastanowiło go, dlaczego w proroczych wizjach nie dostrzegł choćby fragmentu tej możliwej przyszłości.
Księżna powolutku odzyskała spokój. Przyjęła, że skoro nie warto się bać, to i tchórzyć nie warto.
– Hołdujesz strasznie prymitywnemu modelowi pogody – powiedziała, rozmasowując sobie ramiona przez suknię. – Dzień suchy i burza piaskowa zamiast deszczu. Nigdy nie pozwolisz, żeby tu popadało?
– Nie przyszłaś rozmawiać o pogodzie.
Czuł, że nurza się w podwójnych znaczeniach. Czy Irulana usiłuje powiedzieć mu coś, o czym szkolenie nie pozwala jej mówić bez ogródek? Na to wyglądało. Miał wrażenie, że nagle zaczął dryfować i musi czym prędzej dotrzeć na twardy grunt.
– Muszę mieć dziecko – oświadczyła.
Pokręcił głową.
– Postawię na swoim! – rzuciła. – W razie potrzeby znajdę innego ojca. Przyprawię ci rogi, a ty demaskuj mnie sobie potem.
– Przyprawiaj mi rogi do woli – rzekł – byle bez dziecka.
– Niby jak mnie powstrzymasz?
Obdarzył ją