Mesjasz Diuny. Frank Herbert

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Mesjasz Diuny - Frank Herbert страница 7

Mesjasz Diuny - Frank  Herbert Kroniki Diuny

Скачать книгу

myśli na inne tory, nadawał ruchom rytm typowy dla pustyni. Wskrzeszał dzikiego Fremena. W filtraku bardziej niż w przebraniu stawał się obcy swojemu miejskiemu ja. Gwizdał na niebezpieczeństwo, ufając starym umiejętnościom bojowym. Pielgrzymi i miejscowi omijali go wówczas ze spuszczonym wzrokiem. Rozum nakazywał im schodzić dzikusom z drogi. Jeśli pustynia miała twarz, dla ludzi z miasta było to oblicze Fremena skryte za filtrem i wtykami nosowymi filtraka.

      W istocie raczej nie groziło mu, że ktoś z dawnych, siczowych czasów rozpozna go po chodzie, po zapachu albo po oczach. A gdyby nawet, ryzyko spotkania wroga było jeszcze mniejsze.

      Szelest zasłon w drzwiach i potok światła wyrwały go z zadumy. Chani wniosła serwis do kawy na platynowej tacy. Szybujące za nią dwie podręczne lumisfery zawisły na swoich miejscach: jedna u wezgłowia łóżka, druga koło Fremenki, przyświecając jej krzątaninie.

      W ruchach Chani była jakaś odwieczna słabość siły – taka samodzielna, a taka krucha. Patrząc, jak się pochyla nad zastawą, wrócił pamięcią do ich pierwszych wspólnych dni. Jej wdzięczna śniada twarz z pozoru pozostała nietknięta przez te wszystkie lata, jedynie w kącikach pozbawionych białek oczu można było dostrzec zmarszczki: „ścieżki piasku”, jak nazywają je Fremeni z pustyni.

      Para buchnęła z dzbanka, kiedy Chani uniosła pokrywkę ze szmaragdem z Hagala w miejsce uchwytu. Sam sposób, w jaki Fremenka przykryła dzbanek, uświadomił Paulowi, że kawa jeszcze nie jest gotowa. Dzbanek – srebrna figurka flecistki w zaawansowanej ciąży – był jego ganimą, zdobyczą wojenną; poprzedniego właściciela zabił w pojedynku. Dżamis, takie imię nosił ów człowiek… Dżamis. Śmierć przyniosła Dżamisowi nieśmiertelność w iście osobliwym kształcie. Czy pojąwszy, że jest nieuchronna, Dżamis miał akurat w pamięci to cacko?

      Chani przygotowała filiżanki: błękitna ceramika stanęła przy wielkim dzbanku niczym świta. Dwie dla nich, trzecia dla wszystkich poprzednich właścicieli zastawy.

      – Będzie dobra lada chwila – oświadczyła Chani, podnosząc oczy.

      Zastanawiał się, jak ona go postrzega. Czy wciąż jako egzotycznego obcoświatowca, chudego wprawdzie i łykowatego, lecz nalanego wodą w porównaniu z Fremenami? Czy może jednak jako Usula, noszącego plemienne imię mężczyznę, który posiadł ją podczas fremeńskiej tau, gdy byli zbiegami na pustyni?

      Przesunął wzrokiem po swym ciele: wyrobione mięśnie, płaski brzuch… kilka blizn więcej, ale w sumie takie samo mimo dwunastu lat na tronie. Zerknął w stojące na półce lusterko – błękitne w błękicie oczy Fremena, piętno uzależnienia od przyprawy, i orli nos Atrydów. Twarz nieodrodnego wnuka Atrydy, który zginął na arenie, walcząc z bykiem dla rozrywki poddanych.

      W pamięci Paula ożyły słowa dziadka: „Ten, kto panuje, dźwiga brzemię odpowiedzialności za poddanych. Jest gospodarzem. Czasami wymaga to aktu bezinteresownej miłości, który rządzonych może co najwyżej zabawić”.

      Ludzie nadal wspominają Starego Księcia z miłością.

      „A ja co zrobiłem dla imienia Atrydów? – zadał sobie pytanie. – Wpuściłem wilka między owce”.

      Pomyślał o lawinie śmierci i przemocy toczącej się w jego imieniu.

      – Marsz do łóżka! – Rozkazujący ton Chani jak nic wprawiłby jego poddanych w osłupienie.

      Posłusznie wyciągnął się na wznak, założył ręce za głowę i z błogością śledził swojską krzątaninę Chani.

      Niespodziewanie rozbawił go wystrój komnaty. Ludzie z pewnością zgoła inaczej wyobrażali sobie sypialnię Imperatora. Żółte światło chwiejnych lumisfer kładło chybotliwe cienie na szeregi flakonów z barwionego szkła na półce za plecami Chani. W duchu wymienił ich zawartość: suszone składniki pustynnej farmakopei, maści, pachnidła, pamiątki… szczypta piasku z siczy Tabr, pukiel włosów ich pierworodnego… syna, który nie żył od dawna… od dwunastu lat… niewinnej ofiary bitwy, która jego ojca uczyniła Imperatorem.

      Wokoło rozszedł się aromatyczny zapach kawy przyprawowej. Paul pociągnął nosem, zatrzymując wzrok na żółtej misie obok tacy, na której Chani parzyła kawę. W misie były orzechy ziemne. Zamontowany pod stolikiem nieodłączny wykrywacz trucizny wyciągał swe owadzie ramiona do jedzenia. Zezłościło go to urządzenie. Za pustynnych czasów nie potrzebowali żadnych wykrywaczy.

      – Kawa gotowa – powiedziała Chani. – Zjesz coś?

      Gniewną odmowę Paula zagłuszył wizg lichtugi przyprawowej startującej z lądowiska na obrzeżach Arrakin.

      Chani, świadoma jego złości, nalała kawy dla obojga i postawiła mu filiżankę w zasięgu ręki. Usiadła na łóżku, odkryła nogi Paula, po czym zajęła się masowaniem mięśni napiętych od wędrówki w filtraku. Lekkim, niemal obojętnym tonem, na co nie dał się nabrać, powiedziała:

      – Irulanie marzy się dziecko.

      Otworzył szeroko oczy i bacznie przyjrzał się Chani.

      – Nie minęły dwa dni, odkąd wróciła z Wallacha – zauważył. – Już zdążyła cię dopaść?

      – Nie rozmawiałyśmy o jej niespełnionych marzeniach – odparła.

      Rozbudziwszy zmysły, poddał Chani drobiazgowej obserwacji według metody Bene Gesserit, której wbrew regułom zgromadzenia nauczyła go matka. Nie lubił robić Chani takich sztuczek. Część jej władzy nad nim brała się właśnie stąd, że bardzo rzadko musiał się wobec niej uciekać do swych zdolności potęgowania percepcji. Chani na ogół nie zadawała niedyskretnych pytań. Nie pozwalało jej na to fremeńskie dobre wychowanie. Jej pytania najczęściej były praktyczne. Interesowało ją to wszystko, co dotyczyło sytuacji jej mężczyzny – siła jego głosów w radzie, wierność legionów, możliwości i talenty sojuszników. Miała w głowie katalogi nazwisk i szczegółowych informacji wraz z odnośnikami. Potrafiła wyrecytować główne słabości wszystkich znanych przeciwników, potencjalne rozmieszczenie wrogich sił, taktyczne i strategiczne plany ich sztabów, park maszynowy oraz zdolności produkcyjne głównych gałęzi przemysłu.

      „Dlaczego teraz pyta o Irulanę?” – zastanawiał się Paul.

      – Zawracam ci głowę – powiedziała Chani. – Nie miałam takiego zamiaru.

      – A jaki miałaś zamiar?

      Z leciutkim uśmiechem popatrzyła mu w oczy.

      – Proszę, kochany, jeśli jesteś zły, nie kryj się z tym.

      Paul oparł się o wezgłowie.

      – Mam ją oddalić? Pożytek z niej już niewielki, a w jej podróży sentymentalnej do siedziby zgromadzenia żeńskiego wyczuwam coś, co mi się nie podoba.

      – Nie możesz jej oddalić – powiedziała Chani. Nie przerywając masażu, podjęła rzeczowo: – Wiele razy powtarzałeś, że ona stanowi twoją więź z naszymi wrogami, że z jej działań możesz wyczytać ich zamiary.

      – To po co wspomniałaś o jej marzeniu o dziecku?

      – Uważam, że jeśli uczynisz ją brzemienną, pokrzyżuje to plany naszym wrogom i osłabi pozycję Irulany.

      Po

Скачать книгу