Mesjasz Diuny. Frank Herbert

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Mesjasz Diuny - Frank Herbert страница 9

Mesjasz Diuny - Frank  Herbert Kroniki Diuny

Скачать книгу

wiemy, kto jest moją żoną.

      – A ja jestem użytecznym rekwizytem, niczym więcej. – Głos miała pełen goryczy.

      – Nie chcę traktować cię okrutnie.

      – Sam wybrałeś mnie do tej roli.

      – Nie ja – odparł. – Los cię wybrał. Twój ojciec cię wybrał. Bene Gesserit cię wybrały. Gildia cię wybrała. I wybrali cię znowu. Do czego teraz cię wybrali, Irulano?

      – Dlaczego nie mogę być matką twego dziecka?

      – Bo nie zostałaś wybrana do tej roli.

      – Mam prawo urodzić następcę tronu! Mój ojciec był…

      – Twój ojciec był i jest potworem. Ty i ja wiemy, że niemal całkowicie stracił więź z ludzkością, której miał panować i bronić.

      – Czy nienawidzili go mniej, niż nienawidzą ciebie?! – wybuchnęła Irulana.

      – Dobre pytanie – przyznał, uśmiechając się sardonicznie samymi kącikami ust.

      – Mówisz, że nie chcesz traktować mnie okrutnie, tymczasem…

      – Ależ właśnie dlatego zgadzam się, żebyś przebierała w kochankach. Tylko zrozum mnie dobrze: miej kochanka, bylebym ja nie miał tu bękarta. Nie uznam takiego dziecka. Nic mi do twoich miłostek, póki będziesz dyskretna… i bezdzietna. Byłbym durniem, gdybym myślał inaczej w tych okolicznościach. Ale nie nadużywaj wolności, jaką ci hojnie daję. Jeśli chodzi o tron, ja decyduję, czyjej krwi jest następca. Nie decydują o tym ani Bene Gesserit, ani Gildia. To jeden z przywilejów, który zdobyłem na równinie pod Arrakin, za tymi oknami, rozbijając legiony sardaukarów twego ojca.

      – Teraz to już twoje zmartwienie. – Irulana obróciła się na pięcie i wypadła z komnaty.

      Wspomniawszy to spotkanie, Paul skupił całą świadomość na Chani, która siedziała przy nim na łóżku. Potrafił zrozumieć swoje mieszane uczucia wobec Irulany, rozumiał też fremeński wybór Chani. W innych okolicznościach Chani i Irulana mogłyby zostać przyjaciółkami.

      – Co postanowiłeś? – spytała Chani.

      – Żadnego dziecka – odparł.

      Kciukiem i palcem wskazującym prawej dłoni Chani zrobiła fremeński znak krysnoża.

      – Może do tego dojść – przyznał.

      – Myślisz, że nie przekabacisz Irulany dzieckiem?

      – Tylko głupi myślałby inaczej.

      – Nie jestem głupia, kochany.

      Ogarnęła go złość.

      – Nigdy nie mówiłem, że jesteś! Ale nie dyskutujemy o romansie z jakiejś durnej powieści. Pod tym dachem jest prawdziwa księżna. Wyrosła pośród brudnych intryg dworu imperialnego. Spiskuje z taką samą łatwością, z jaką pisze te głupie książki.

      – One nie są głupie, kochany.

      – Pewnie nie. – Opanowując złość, ujął jej dłoń w swoje. – Przepraszam. Ale ta kobieta snuje wiele planów… plany w planach. Ustąp jej w jednym, a nadziejesz się na drugi.

      – Czy zawsze tego nie mówiłam? – Głos Chani złagodniał.

      – Tak, rzeczywiście. – Zmierzył ją wzrokiem. – Co właściwie próbujesz mi powiedzieć?

      Ułożyła się przy nim i przytuliła głowę do jego szyi.

      – Powzięli decyzję, jak z tobą walczyć – oświadczyła. – Irulana z daleka zalatuje tajnymi ustaleniami.

      Pogłaskał ją po włosach.

      Oczyściła mu ziarno z plew.

      Porwało go straszliwe przeznaczenie. Kurzawa Coriolisa w duszy. Świst wichru przenikający do zrębów jestestwa. Ciało poznaje wtedy rzeczy niedostępne dla świadomości.

      – Chani, kochana – szepnął – wiesz, ile bym dał, żeby zakończyć dżihad… odciąć się od tej przeklętej boskości, w którą wrabia mnie kwizarat?

      Przeszedł ją dreszcz.

      – Wystarczy, że wydasz rozkaz – powiedziała.

      – Och, nie. Nawet gdybym teraz umarł, moje imię nadal by ich wiodło. Kiedy pomyślę, że imię Atrydów jest związane z tą religijną jatką…

      – Przecież jesteś Imperatorem! Masz…

      – Jestem marionetką. Raz deifikowany, taki bóg od siedmiu boleści nie ma już nic do gadania w sprawie swej boskości. – Zaniósł się gorzkim śmiechem. Miał wrażenie, że przyszłość spogląda na niego oczyma jeszcze nieobjawionych dynastii. Usłyszał krzyk swego odrzucanego istnienia, odczepionego od łańcuchów losu… tylko jego imię trwało dalej. – Zostałem wybrany – rzekł. – Być może już w chwili narodzin… A na pewno zanim miałem tu cokolwiek do powiedzenia. Zostałem wybrany.

      – To się temu przeciwstaw – powiedziała.

      Przygarnął ją do siebie.

      – W swoim czasie, kochana. Daj mi jeszcze trochę czasu.

      Łzy piekły go pod powiekami.

      – Powinniśmy wrócić do siczy Tabr – stwierdziła Chani. – Za dużo wiatru w oczy w tym namiocie z kamienia.

      Pokiwał głową, a jego broda muskała jedwabisty materiał chusty na włosach ukochanej. Chłonął jej kojący przyprawowy zapach.

      Sicz. Smakował to słowo w starożytnym chakobsa: miejsce zbiórki w razie zagrożenia. Rada Chani obudziła w nim tęsknotę do widnokręgów otwartego piasku, do otwartych przestrzeni, na których nadchodzący wróg był widoczny z daleka.

      – Plemiona wyczekują powrotu Muad’Diba. – Spojrzała na niego, uniósłszy głowę. – Należysz do nas.

      – Należę do wizji – wyszeptał.

      Myślał o dżihadzie, o parsekach przestrzeni, w której mieszają się geny, i o wizji, która pokazała mu, jak to zatrzymać. Czy powinien zapłacić wymaganą cenę? Cała nienawiść znika, wygasa tak, jak wygasają pożary – węgielek po węgielku. Jednak… och! Za jakże straszliwą cenę!

      „Nigdy nie chciałem być bogiem – dumał. – Chciałem tylko zniknąć niczym brylantowa łza śladowej rosy o poranku. Chciałem ujść aniołom i demonom: w pojedynkę… jakby przez przeoczenie”.

      – Wrócimy do siczy? – dopytywała się Chani.

      – Tak – szepnął. I pomyślał: „Muszę zapłacić tę cenę”.

      Fremenka z głębokim westchnieniem wtuliła się w niego.

      „Zmarudziłem”

Скачать книгу