GAZ DO DECHY. Joe Hill
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу GAZ DO DECHY - Joe Hill страница 12
Harley Race’a zniknął za niskim wzgórzem. Ciężarówka ześliznęła się tuż za nim. Pozostał za nimi tylko tuman kurzu. Vince usiłował pozbierać rozbiegane myśli i ułożyć je w jakiś spójny tok. Jeśli pamięć go nie myliła – wiedział, że prosi o dużo, od wielu lat tędy nie jeździł – odnoga drogi biegła przez Cumbę, po czym kilkanaście kilometrów dalej zakręcała z powrotem w kierunku szóstki. Jeśli Race’owi uda się utrzymać przewagę…
Chyba że…
Chyba że sytuacja uległa zmianie, droga za Cumbą zamieniła się w ubitą ziemię, a o tej porze roku zasypują ją dryfujące piaski. Ciężarówka da sobie radę, ale motocykl…
Szanse, że Race’owi uda się przeżyć ostatnie siedem kilometrów takiej piętnastokilometrowej trasy, były nikłe, za to prawdopodobieństwo, że wyrzuci go z maszyny i zostanie rozjechany, ogromne.
Do głowy cisnęły mu się obrazy syna: przedszkolny wojownik na trzykołowym rowerku; dziesięciolatek patrzący mu w oczy z tylnego siedzenia pontiaca obok roztapiającego się loda: z drżącą wargą i oczami płonącymi nienawiścią; osiemnastolatek w mundurze z wyzywającym uśmiechem, jedno i drugie jak spod igły.
Na końcu pojawił się obraz Race’a martwego – roztrzaskana lalka na ubitej ziemi, trzymana w kupie tylko przez skórzaną kurtkę.
Odsunął sprzed oczu te obrazy. W niczym nie pomagały. Gliny też nie pomogą, w Cumbie nie ma posterunku. Może ktoś, widząc ciężarówkę ścigającą motocykl, wezwałby policję stanową, ale najbliżsi gliniarze siedzą prawdopodobnie w Show Low, popijają kawę, zajadają szarlotkę i flirtują z kelnerką przy dźwiękach Travisa Tritta z szafy grającej.
Są zdani na siebie. Ale to nic nowego.
Vince wyciągnął rękę na prawo, zwinął ją w pięść i dał znak. Pozostali zjechali za nim na bok, silniki dudniły, powietrze drżało wokół błyszczących tłumików przelotowych.
Zrównał się z nim Lemmy. Miał bladożółtą zapadniętą twarz.
– Nie zauważył sygnału świetlnego! – wrzasnął.
– Nie zauważył albo nie zrozumiał! – odkrzyknął Vince. Trząsł się. A może to tylko motor pod nim drżał. – Na jedno wychodzi! Czas na Little Boya.
W pierwszej chwili Lemmy nie zrozumiał. Potem odwrócił się i szarpnął za pasek bocznego kufra. Lemmy był staromodny, nie uznawał żadnych plastikowych gadżetów.
Kiedy grzebał w torbie, rozległ się nagle ryk silnika. Roy nie wytrzymał. Zakręcił się na kole i wystrzelił z powrotem na wschód, śladem uciekającego cienia. Na plecach skórzanej kurtki widniał kuriozalny żart: NIGDY NIE UCIEKAM. NIGDY SIĘ NIE PODDAJĘ.
– Klowes! Wracaj tu, kutasie! – wrzasnął Peaches.
Jego dłoń ześliznęła się ze sprzęgła, maszyna była na biegu, skoczyła do przodu, prawie przejechała Vince’owi po stopie, pierdnęła kłębem wysokooktanowych spalin i zgasła. Peaches niemal spadł siedzenia, ale nawet nie zwrócił na to uwagi. Cały czas oglądał się za siebie. Potrząsnął pięścią, rzadkie, siwe włosy zawirowały wokół długiej, wąskiej czaszki.
– Wracaj, ty zasrany tchórzliwy kutasie!
Roy nie wrócił. Nawet się nie obejrzał.
Peaches popatrzył na Vince’a. Łzy ciekły mu po policzkach wychłostanych przez słońce, miliony przejechanych kilometrów i dziesięć milionów piw. Wyglądał starzej niż pustynia, która go otaczała.
– Jesteś silniejszy ode mnie, Vince, ale ja dorobiłem się większego dupka. Urwij mu łeb, a ja nasram mu na szyję.
– Szybko! – krzyknął Vince do Lemmy’ego. – Pospiesz się, do cholery!
Kiedy już myślał, że jego stary kumpel wróci się z pustymi rękami, Lemmy wyprostował się, trzymając przez rękawiczkę to, czego szukał.
Szczep nie woził ze sobą broni. Wyjęci spod prawa motocykliści nigdy tego nie robili. Wszyscy mieli wyroki i każdy gliniarz w Nevadzie z przyjemnością wsadziłby ich za kratki na trzydzieści lat za posiadanie broni. Jednego albo wszystkich. Mieli przy sobie noże, ale w obecnej sytuacji noże na nic by się im nie zdały – wystarczyło sobie przypomnieć, co się stało z maczetą Roya, która okazała się równie bezużyteczna jak jej właściciel. Oczywiście poza zaszlachtowaniem naćpanej licealistki.
Ale ich Little Boy, chociaż nie całkiem legalny, nie był bronią palną. A gliniarz, który go kiedyś zauważył (szukając narkotyków – dranie zawsze to robili, to był cel ich życia) przymknął na niego oko, gdy Lemmy wyjaśnił, że służy jako raca drogowa, kiedy się utknie w środku nocy na drodze. Może facet wiedział, na co patrzy, a może nie, ale na pewno wiedział, że Lemmy jest weteranem, nie tylko dlatego, że zobaczył tablicę rejestracyjną wyrabianą dla weteranów, którą w końcu można było ukraść, lecz ponieważ sam swoje odsłużył. „W dolinie A Shau gówno pachnie przyjemniej, co?”, powiedział gliniarz i obaj wybuchli śmiechem, a nawet przybili żółwika.
Little Boy był granatem błyskowo-hukowym M84, mówiąc prościej – ogłuszającym. Lemmy woził go ze sobą w kufrze chyba od pięciu lat, a kiedy chłopaki, łącznie z Vince’em, dogryzali mu z tego powodu, powtarzał, że pewnego dnia się przyda.
Pewien dzień nastąpił dzisiaj.
– Czy ten stary sukinsyn zadziała?! – krzyknął Vince, wieszając go za pasek na kierownicy.
Little Boy nie wyglądał na granat. Wyglądał jak skrzyżowanie termosu z puszką aerozolu. Jedyną rzeczą, która przypominała w nim granat, była zawleczka przyklejona z boku taśmą.
– Nie wiem. Nie wiem nawet, czy się da…
Vince nie mógł tracić czasu na omawianie logistyki. Miał zresztą bardzo mgliste wyobrażenie o tym, czym w ogóle jest logistyka.
– Muszę jechać! Ten skurwiel wyjedzie zaraz na drugim końcu Cumby! Trzeba tam na niego czekać!
– A jeśli Race’a przed nim nie będzie? – spytał Lemmy.
Aż do tej pory obaj do siebie wrzeszczeli, nakręceni przez adrenalinę. Teraz normalny ton głosu niemal zbijał z tropu.
– To nie ma znaczenia – odparł. – Nie musisz jechać. Żaden z was nie musi jechać. Zrozumiem, jeśli zechcecie zawrócić. To mój syn.
– Może – odparł Peaches. – Ale nasz Szczep. A przynajmniej był. – Odpalił swoje BSA z kopyta i gorący silnik natychmiast ożył. – Jadę z tobą, kapitanie.
Lemmy