NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ. Ken Follett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ - Ken Follett страница 15
Erman, rzecz jasna, nie miał na to odpowiedzi. Bąknął więc tylko, że zaczekałby na to, co się wydarzy.
– Powiem ci, co by się wydarzyło – odparła. – Niewola. Oto co miałbyś do wyboru. Oto co dzieje się z ludźmi, którzy głodują.
Choć zwracała się do Ermana, jej słowa bardziej zszokowały Edgara. Do głowy mu nie przyszło, że mógłby stać się niewolnikiem. Zdenerwowała go ta myśl. Czy to właśnie spotka ich rodzinę, jeśli nie poradzą sobie na farmie?
– Nikt mnie nie zniewoli – oświadczył z rozdrażnieniem Erman.
– Nie – rzuciła matka. – Sam oddasz się w niewolę.
Edgar słyszał o ludziach, którzy dobrowolnie szli w niewolę, choć nie znał nikogo, kto by tak postąpił. W Combe poznał wielu niewolnych: jeden na dziesięciu mieszkańców był niewolnikiem. Urodziwe młode dziewczęta i przystojni chłopcy stawali się zabawkami bogaczy. Inni ciągnęli pługi, zbierali baty, gdy się zmęczyli, a na noc przywiązywano ich do łańcuchów niczym psy. Większość niewolnych była Brytami – ludźmi z dzikich krańców cywilizacji, z Walii, Kornwalii i Irlandii. Od czasu do czasu najeżdżali bogatszych Anglików, kradli bydło, kury i broń. W odwecie Anglicy najeżdżali ich ziemie, palili osady i brali niewolników.
Oddawanie się w niewolę samemu było jednak czymś innym. Odbywało się w określony sposób, który matka pogardliwie wyłuszczyła Ermanowi.
– Klękasz przed panem lub panią i pokornie schylasz głowę. Oczywiście mogą cię odprawić, lecz jeśli położą ci rękę na głowie, do końca życia pozostaniesz niewolnikiem.
– Wolałbym skonać z głodu – odrzekł Erman, siląc się na zuchwałość.
– Bzdura – prychnęła matka. – Nigdy w życiu nie byłeś głodny. Twój ojciec zadbał o to, nawet kiedy oboje musieliśmy odejmować sobie od ust, żebyście wy mieli co jeść. Nie masz pojęcia, jak to jest nie jeść nic przez tydzień. Szybko skłoniłbyś głowę, byle tylko dostać talerz jadła. A później musiałbyś pracować do końca życia za miskę strawy.
Edgar nie był pewien, czy to, co mówi matka, jest prawdą. Czuł, że wolałby umrzeć z głodu.
– Ludzie mogą wykupić się z niewoli – mruknął wyzywająco Erman.
– Tak, ale wiesz, jakie to trudne? To prawda, możesz kupić sobie wolność, lecz skąd weźmiesz pieniądze? Czasami ludzie litują się nad niewolnymi i dają im monety, tyle że rzadko i niewiele. Jedyną nadzieją niewolnika jest to, że dobry pan postanowi zwrócić mu wolność. A wówczas wracasz do punktu wyjścia: bez domu i bez środków do życia, ale dwadzieścia lat starszy. Oto jaki masz wybór, ty głupi chłopcze. A teraz powiedz mi, że nie chcesz być rolnikiem.
Eadbald, środkowy z braci, zatrzymał się nagle, zmarszczył piegowate czoło i rzekł:
– Myślę, że jesteśmy na miejscu.
Edgar spojrzał na rzekę. Na północnym brzegu stał budynek podobny do karczmy. Był dłuższy od zwykłej chaty, ze stołem i ławami na zewnątrz i z trawiastym skrawkiem ziemi, na którym pasły się dwie kozy i krowa. W pobliżu przycumowano łódź. Z karczmy w górę wzniesienia biegła wydeptana ścieżka. Na lewo od dróżki stało pięć drewnianych chat. Na prawo – mały kamienny kościół, kolejny duży dom i kilka budynków gospodarczych, które mogły być stajniami albo stodołami. Nieco dalej droga znikała w lesie.
– Łódź, karczma i kościół – powiedział Edgar z rosnącym podnieceniem. – Myślę, że Eadbald ma rację.
– Przekonajmy się – odparła matka. – Krzyknijcie.
Eadbald miał donośny głos. Przyłożył ręce do ust i chwilę później nad wodą poniósł się jego krzyk.
– Hej! Hej! Jest tam kto? Hej? Jest tam kto?
Czekali na odpowiedź.
Edgar zerknął w dół rzeki i zauważył, że nieco dalej woda rozdziela się i opływa wyspę długą na mniej więcej ćwierć mili. Wyspę porastał gęsty las, lecz pośród drzew zauważył coś, co wyglądało jak część kamiennej budowli. Zastanawiał się, co to może być.
– Krzyknij raz jeszcze – ponagliła Eadbalda matka.
Chłopak zrobił, co mu kazała.
Drzwi karczmy otworzyły się i stanęła w nich kobieta. Wytężając wzrok, Edgar zauważył, że to dziewczyna, jakieś cztery, pięć lat młodsza od niego. Spojrzała ponad wodą na nowo przybyłych, nie odezwała się jednak. Niosąc drewniane wiadro, niespiesznie podeszła do brzegu. Wylała zawartość wiadra do rzeki, wypłukała je i wróciła do karczmy.
– Będziemy musieli przepłynąć na drugi brzeg – stwierdził Erman.
– Nie umiem pływać – odparła matka.
– Ta dziewczyna chce nam coś pokazać – odezwał się Edgar. – Chce, żebyśmy wiedzieli, że jest kimś ważnym, nie zwykłą niewolnicą. W końcu sprowadzi łódź, licząc na to, że okażemy jej wdzięczność.
Miał rację. Wkrótce dziewczyna znów wyszła z karczmy i takim samym niespiesznym krokiem jak wcześniej podeszła do zacumowanej łodzi. Odwiązała linę, wzięła wiosło, wsiadła do łódki i odepchnęła ją od brzegu. Zanurzając wiosło raz z jednej, raz z drugiej strony, wypłynęła na rzekę. Ruchy miała wyćwiczone, swobodne.
Edgar z zakłopotaniem przyglądał się łodzi. Był to wydrążony pień drzewa, niestabilny, choć widać było, że dziewczyna jest do tego przyzwyczajona.
Kiedy podpłynęła bliżej, przyjrzał się jej. Wyglądała zwyczajnie, była szatynką z krostowatą cerą; zauważył też, że jest pulchna, i po namyśle stwierdził, że wygląda na piętnaście lat.
Płynęła w ich stronę i w końcu wprawnie zatrzymała łódkę kilka jardów od południowego brzegu.
– Czego chcecie? – spytała.
– Co to za miejsce? – odpowiedziała jej pytaniem matka.
– Ludzie zwą je Dreng’s Ferry.
A więc tak wygląda nasz nowy dom, pomyślał Edgar.
– Ty jesteś Dreng? – zapytała matka.
– Mój ojciec. Ja jestem Cwenburg. – Zaciekawiona, spojrzała na chłopców. – A wy coście za jedni?
– Jesteśmy nowymi dzierżawcami farmy – odparła matka. – Przysłał nas tu biskup Shiring.
– Czyżby? – Jej słowa nie zrobiły na dziewczynie specjalnego wrażenia.
– Zabierzesz nas na drugi brzeg?
– Za ćwierć pensa od osoby i żadnego targowania.
Jedyną