NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ. Ken Follett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ - Ken Follett страница 4

NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ - Ken Follett

Скачать книгу

głową. Te rozmyślania sprawiały, że zaczął zapadać w sen. Spróbował ułożyć się tak, by było mu niewygodnie, i złożył głowę na pięści, żeby nie zasnąć.

      Zastanawiał się, ile jeszcze będzie musiał czekać.

      Odwrócił głowę i omiótł wzrokiem izbę. Jego chata wyglądała jak niemal wszystkie chaty w Combe: ściany z dębowych desek, kryty strzechą dach i klepisko częściowo przykryte trzciną porastającą brzegi pobliskiej rzeki. Nie było tu okien. Pośrodku jedynej izby mieściło się otoczone kamieniami palenisko. Nad ogniem stał żelazny trójnóg, na którym wieszano garnki. Jego nogi rzucały na powałę cienie przypominające odnóża pająka. W ścianach tkwiły drewniane kołki do wieszania ubrań, garnców i narzędzi szkutniczych.

      Edgar nie wiedział, ile czasu minęło, mógł bowiem przysnąć, i to kilkakrotnie. Wcześniej nasłuchiwał odgłosów miasta gotującego się do snu: pijaków śpiewających nieprzyzwoitą przyśpiewkę, małżeńskiej kłótni w domu obok, trzasku drzwi, ujadania psa i gdzieś niedaleko kobiecego szlochu. Teraz jednak nie słyszał niczego poza kołysanką fal na osłoniętej plaży. Patrzył w stronę drzwi, wypatrując przeświecających zza nich smug światła zwiastujących brzask, lecz zobaczył tylko ciemność. To znaczyło, że albo księżyc zaszedł i noc ma się ku końcowi, albo niebo zasnute jest chmurami.

      Reszta jego rodziny leżała pod ścianami, gdzie dym nie był taki gęsty. Ojciec i matka spali odwróceni do siebie plecami. Czasami budzili się w środku nocy, obejmowali się, szeptali i poruszali rytmicznie, aż w końcu zdyszani opadali na posłanie. Teraz jednak spali. Ojciec chrapał. Liczący dwadzieścia wiosen Erman, najstarszy brat Edgara, leżał obok niego, a średni z trzech braci, Eadbald, kulił się w kącie. Edgar słyszał ich równe, miarowe oddechy.

      W końcu odezwał się dzwon kościelny.

      W drugim końcu miasta znajdował się klasztor. Mnisi potrafili odmierzać godziny nocy: robili wysokie świece z nacięciami, które w miarę wypalania informowały o upływie czasu. Godzinę przed świtem mnisi uderzali w dzwon i wstawali, by wyśpiewywać na jutrzni swoje pieśni.

      Edgar jeszcze przez chwilę leżał bez ruchu. Wiedział, że dźwięk dzwonu może obudzić matkę, która ma lekki sen. Dał jej czas, by zasnęła z powrotem, i w końcu dźwignął się z klepiska.

      Po cichu sięgnął po opończę, buty i pas z przytroczonym do niego sztyletem. Uważając, by nie wpaść na któryś z mebli – stół, dwa zydle i ławę – boso podszedł do drzwi. Otworzyły się bezgłośnie, bo wczoraj porządnie nasmarował zawiasy owczym łojem.

      Gdyby ktoś z rodziny obudził się teraz i zapytał, dokąd idzie, odparłby, że musi się wysikać, licząc, że nie zauważą butów w jego dłoni.

      Eadbald mruknął i Edgar zamarł. Czyżby brat się obudził, czy może tylko mruczał przez sen? Nie potrafił powiedzieć. Ale Eadbald był powolny i nieskory do awantur, podobnie jak ojciec. Nie narobi mu kłopotu.

      Edgar wyszedł na zewnątrz i ostrożnie zamknął za sobą drzwi.

      Księżyc zaszedł, lecz niebo było czyste i miriady gwiazd rozświetlały plażę. Między chatą i palikiem wskazującym poziom wody znajdował się warsztat szkutniczy. Ojciec budował łodzie, a jego trzej synowie pracowali razem z nim. Był dobrym rzemieślnikiem, nie miał jednak głowy do interesów, więc pieniędzmi zarządzała matka, zwłaszcza gdy chodziło o wyliczanie pokaźnych sum za coś tak skomplikowanego jak statek czy łódź. Jeśli klient próbował utargować niższą cenę, ojciec był gotów przystać na jego propozycję, ale żona mu nie pozwalała.

      Sznurując buty i zapinając pas, Edgar zerkał na warsztat i czekającą na ukończenie niewielką łódź do pływania w górę rzeki. Nieopodal leżała ogromna sterta cennego drewna. Rozłupane na połówki i ćwiartki pnie czekały, aż powstaną z nich części łodzi. Mniej więcej raz w miesiącu cała rodzina udawała się do lasu i wspólnymi siłami ścinała rosły dąb. Pierwsi przystępowali do pracy ojciec i Edgar – na przemian wymachiwali toporami na długich styliskach i starannie podcinali pień. Kiedy odpoczywali zmęczeni, za topory chwytali Erman i Eadbald. Po obcięciu gałęzi spławiano pień w dół rzeki do Combe. Rzecz jasna musieli za niego płacić; las należał do tana Wigelma, któremu większość mieszkańców Combe płaciła za dzierżawę i który za każde drzewo żądał trzech srebrnych pensów.

      Oprócz stosu drewna w warsztacie były także beczka smoły, zwój liny i kamień szlifierski. Wszystkiego strzegł uwiązany na łańcuchu mastyf Grendel – czarne psisko z szarym pyskiem, zbyt stare, by zrobić krzywdę złodziejom, lecz wciąż potrafiące narobić hałasu. Grendel był teraz cicho i leżąc z głową na łapach, popatrywał na Edgara obojętnym wzrokiem. Chłopak przyklęknął i pogłaskał go po łbie.

      – Żegnaj, staruszku – wymruczał, na co pies, nie podnosząc się z ziemi, pomachał radośnie ogonem.

      W warsztacie była łódź rybacka, którą Edgar traktował jak swoją. Zbudował ją sam według projektu opartego na łodziach wikingów. Po prawdzie nigdy nie widział żadnego wikinga – ci jeszcze nigdy nie złupili Combe – lecz dwa lata temu wody wyrzuciły na brzeg wrak, pusty i poczerniały od ognia, z zatkniętą na dziobie smoczą głową rozrąbaną na pół – niechybnie podczas bitwy. Edgara zachwyciło piękno zniszczonej łodzi: pełne wdzięku łuki, długi wężowy dziób i smukły kadłub. Najbardziej jednak urzekł go biegnący na całej długości łodzi wystający długi kil, który – jak stwierdził po namyśle – przydawał jej stabilności i pozwalał wikingom przemierzać morza. Łódź Edgara była znacznie mniejsza, z dwoma wiosłami i małym, prostokątnym żaglem.

      Wiedział, że ma talent. Już teraz był lepszym szkutnikiem od starszych braci, a niebawem prześcignie ojca. Instynktownie wyczuwał, jak łączyć ze sobą rozmaite elementy, by razem tworzyły solidną konstrukcję. Lata temu podsłuchał, jak ojciec mówił do matki: „Erman uczy się powoli, a Eadbald szybko, lecz Edgar sprawia wrażenie, jakby pojmował wszystko, nim zdążę cokolwiek powiedzieć”. Była to prawda. Niektórzy sięgali po instrument, na którym nigdy wcześniej nie grali – fujarkę albo lirę – i chwilę później dobywali z niego melodię. Edgar miał tak z łodziami i domami. „Ta łódź będzie się przechylała na sterburtę”, mówił, albo „Ten dach będzie przeciekał”. I zawsze miał rację.

      Odcumował łódź i zepchnął ją w stronę wody. Dźwięk kadłuba szorującego po piasku był stłumiony chlupotem fal liżących brzeg.

      Edgara zaskoczył dziewczęcy chichot. W świetle gwiazd zobaczył nagą kobietę leżącą na piasku i leżącego na niej mężczyznę. Pewnie ich znał, lecz nie mogąc dostrzec twarzy, pospiesznie odwrócił wzrok. Domyślał się, że przyłapał ich na potajemnej schadzce. Kobieta wydawała się młoda, a mężczyzna być może miał żonę. Księża potępiali takie postępowanie, ale ludzie nie zawsze ich słuchali. Edgar zignorował tych dwoje i zepchnął łódź do wody.

      Miał szczęście, że znalazł pracę gdzieś indziej. Interesy ojca nie szły najlepiej, odkąd Edgar skończył dziewięć lat, a wikingowie ponowili ataki na południu Anglii. Handel i połowy były niebezpieczne, gdy w pobliżu czaili się grabieżcy. Tylko najdzielniejsi ludzie kupowali łodzie.

      Na przystani cumowały dwa statki rybackie do połowu śledzi i frankijski kupiecki, a na brzeg wciągnięto kilka mniejszych łodzi do pływania po rzekach i

Скачать книгу