NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ. Ken Follett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ - Ken Follett страница 6

NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ - Ken Follett

Скачать книгу

chwili wydało mu się, że dostrzegł łeb potwora, i zdjął go strach. Na tle jaśniejącego nieba ujrzał coś przypominającego spiczaste uszy, wielkie szczęki i długą szyję.

      W końcu dotarło do niego, że to, na co patrzy, jest gorsze od potwora. Była to łódź wikingów ze smoczą głową zatkniętą na wysokiej dziobnicy.

      Kolejna łódź zamajaczyła w oddali, a po niej trzecia i czwarta. Żagle wydymały się na wzmagającym się południowo-wschodnim wietrze, gdy lekkie łodzie ślizgały się na falach. Edgar zerwał się na równe nogi.

      Wikingowie byli złodziejami, gwałcicielami i mordercami. Atakowali wzdłuż wybrzeży i w górze rzek. Palili miasta i wioski, zabierali wszystko, co zdołali unieść, i wyrzynali wszystkich z wyjątkiem młodych mężczyzn i kobiet, których brali jako jeńców i sprzedawali w niewolę.

      Edgar wahał się przez chwilę.

      Widział teraz dziesięć łodzi, a to znaczyło, że płynie ku nim co najmniej pięć setek wikińskich wojowników.

      Lecz czy to aby na pewno byli wikingowie? Inni szkutnicy wzorowali się na nich… sam tak robił. Potrafił jednak dostrzec różnicę: łodzie skandynawskich wojowników miały w sobie groźbę, której nie sposób było podrobić.

      Zresztą któż inny mógłby płynąć w takiej liczbie bladym świtem? Nie, Edgar nie miał wątpliwości.

      Do Combe nadciągało piekło.

      Musiał ostrzec Sunni. Gdyby dotarł do niej na czas, wciąż jeszcze mogliby zbiec.

      Ze wstydem uświadomił sobie, że to o niej pomyślał w pierwszej kolejności. Nie o rodzinie. Ich także musiał ostrzec. Mieszkali jednak na drugim końcu miasta. Najpierw odnajdzie Sunni.

      Zawrócił i pobiegł wzdłuż plaży, wypatrując na ścieżce na wpół ukrytych przeszkód. Po chwili zatrzymał się i obejrzał na zatokę. Przeraziło go to, jak szybko płyną wikińskie statki. Widział zbliżające się płonące pochodnie, których blask odbijał się w wodzie. Inne łodzie wciągano na brzeg. Już tu byli!

      Poruszali się bezszelestnie. Edgar pomyślał o modlących się mnichach, nieświadomych czekającego ich losu. Ich również powinien uprzedzić. Ale przecież nie mógł ostrzec wszystkich!

      A może mógł… Patrząc na wieżę kościoła, rysującą się na tle jaśniejącego nieba, pomyślał, że istnieje sposób, by ostrzec Sunni, swoją rodzinę, mnichów i całe miasto.

      Skręcił gwałtownie w stronę klasztoru. Z ciemności wyłonił się niski płotek i Edgar, nie zwalniając, przesadził go jednym susem. Lądując po drugiej stronie, zatoczył się, zaraz jednak odzyskał równowagę i popędził dalej.

      Dotarł do drzwi kościoła i obejrzał się. Klasztor zbudowano na niewielkim wzniesieniu, z którego roztaczał się widok na całe miasto i zatokę. Setki wikingów biegły przez płycizny ku plaży i dalej w stronę zabudowań. Zobaczył, jak kryty wyschniętą strzechą dach zajmuje się ogniem. A zaraz potem następny i jeszcze jeden. Edgar znał wszystkie domy i ich mieszkańców, lecz w słabym świetle poranka nie był w stanie rozpoznać, czyje obejścia płoną; pomyślał ze zgrozą, że to może być ich dom.

      Pchnięciem otworzył drzwi kościoła. Nawę oświetlało światło świec. Niektórzy mnisi przestali śpiewać, gdy zobaczyli go, biegnącego do wejścia na wieżę. Ujrzał zwisającą linę, chwycił ją i pociągnął. Ku jego przerażeniu dzwon nie wydał żadnego dźwięku.

      Jeden z mnichów odłączył się od pozostałych i ruszył ku niemu zdecydowanym krokiem. Ogolony czubek jego głowy otoczony był wianuszkiem siwych loków. Edgar rozpoznał w nim przeora Ulfrica.

      – Wynoś się stąd, ale już, głupi chłopcze – powiedział oburzony mnich.

      Chłopak nie miał czasu na wyjaśnienia.

      – Muszę uderzyć w dzwon – odparł gorączkowo. – Co jest z nim nie tak?

      Msza została przerwana i wszyscy mnisi patrzyli w ich stronę. Chwilę później do Edgara podszedł klasztorny kucharz, Maerwynn. Był młodszy od Ulfrica i nie tak napuszony.

      – Co się dzieje, Edgarze? – spytał.

      – Wikingowie! – krzyknął chłopak. Kolejny raz szarpnął linę. Nigdy dotąd nie próbował uderzyć w kościelny dzwon i zdumiał się, jak bardzo jest ciężki.

      – Nie! – zawołał przeor Ulfric. Surowość na jego twarzy ustąpiła miejsca przerażeniu. – Boże, miej nas w opiece!

      – Jesteś pewien, Edgarze? – zapytał Maerwynn.

      – Widziałem ich z plaży!

      Maerwynn podbiegł do drzwi i wyjrzał na dwór. Kiedy wrócił, twarz miał białą jak płótno.

      – To prawda – potwierdził.

      – Uciekajcie! – ryknął Ulfric. – Wszyscy uciekajcie!

      – Zaczekajcie! – odezwał się Maerwynn. – Edgarze, ciągnij za linę. Trzeba szarpnąć kilka razy, żeby uderzyć w dzwon. Uwieś się na niej. Słuchajcie – zwrócił się do mnichów – mamy chwilę, nim tutaj dotrą. Uciekając, niech każdy z was coś weźmie: w pierwszej kolejności relikwiarze ze szczątkami świętych, wysadzane klejnotami paramenty i księgi. Potem biegnijcie do lasu.

      Uwieszony liny Edgar oderwał stopy od podłogi i chwilę później usłyszał donośny dźwięk dzwonu.

      Ulfric chwycił srebrny krzyż i rzucił się w stronę drzwi. Pozostali mnisi poszli za jego przykładem. Niektórzy ze spokojem zbierali cenne przedmioty, inni krzyczeli i panikowali.

      Rozkołysany dzwon uderzał raz za razem. Edgar wściekle ciągnął za linę, wieszając się na niej całym ciężarem ciała. Chciał, by wszyscy wiedzieli, że nie jest to zwykłe wezwanie do pobudki, lecz alarm, który ma postawić na nogi całe miasto.

      Po chwili uznał, że już wystarczy, puścił rozkołysaną linę i wybiegł z kościoła.

      Gryząca woń palonej strzechy uderzyła go w nos. Rześki południowo-zachodni wiatr sprawiał, że ogień rozprzestrzeniał się w zastraszającym tempie. Dniało. Ludzie wybiegali z chat, niosąc na rękach niemowlęta, młodsze dzieci i co tylko mieli cennego: narzędzia, kury i skórzane sakiewki z pieniędzmi. Najszybsi biegli już przez pola w stronę lasu. Widząc to, Edgar pomyślał, że dzięki dzwonowi przynajmniej niektórzy zdołają zbiec.

      On, omijając przyjaciół i sąsiadów, biegł pod prąd, w stronę domu Sunni. Zobaczył piekarza, który o tej porze zwykle krzątał się już przy piecu. Teraz wybiegał z domu z workiem mąki zarzuconym na ramię. W karczmie Pod Żeglarzem było cicho; jej bywalcy najwyraźniej nie spieszyli się z ucieczką. Złotnik Wyn przegalopował obok na koniu ze skrzynią przytroczoną do grzbietu wierzchowca. Przerażone zwierzę gnało ile sił, złotnik zaś kurczowo obejmował je za szyję. Niewolny o imieniu Griff niósł na rękach starą kobietę, która była jego panią. Edgar przyglądał się twarzom mijających go ludzi, wypatrując wśród nich Sunni. Nigdzie jej jednak nie widział.

Скачать книгу