NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ. Ken Follett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ - Ken Follett страница 9
Jeszcze chwilę stał nad ciałem Sunni, po czym wyszedł z kościoła, a za nim Brindle.
Na zewnątrz zaczął się zastanawiać, od czego zacząć. W końcu postanowił, że najpierw pójdzie do domu. Wiedział, że z chaty pozostały pewnie zgliszcza, miał jednak nadzieję, że znajdzie tam bliskich albo chociaż dowie się, co się z nimi stało.
Najkrótsza droga wiodła wzdłuż plaży. Idąc w stronę morza, prosił Boga, by jego łódź była wciąż na brzegu. Zostawił ją w pewnej odległości od najbliższych zabudowań, może więc nie spłonęła.
Po drodze spotkał matkę, która ukryła się w lesie i teraz wracała do miasta. Na widok jej ostrych, zdecydowanych rysów i pewnego siebie kroku poczuł ulgę tak wielką, że nogi się pod nim ugięły i omal nie upadł. Matka niosła kociołek z brązu; być może jedyną rzecz, którą zdołała zabrać z domu. Twarz miała ściągniętą ze smutku, lecz zaciśnięte w wąską kreskę usta zdradzały ponurą determinację.
Na widok Edgara rozpromieniła się. Objęła go i kryjąc twarz w jego piersi, wyszlochała:
– Mój synek, och, mój Eddie, dzięki Bogu.
Zacisnął powieki i przytulił ją. Jeszcze nigdy nie cieszył się tak na widok matki.
Po chwili otworzył oczy, spojrzał ponad jej ramieniem i zobaczył Ermana – równie ponurego jak matka, choć na jego twarzy malowała się zaciętość – i jasnowłosego, piegowatego Eadbalda. Nigdzie jednak nie widział ojca.
– Gdzie tata? – spytał.
– Kazał nam uciekać – odparł Erman. – Sam został, żeby bronić warsztatu.
„A wyście go zostawili?”, chciał powiedzieć Edgar. Powstrzymał się jednak, bo nie był to czas na wzajemne obwinianie się, zresztą sam przecież zostawił rodzinę.
Matka wypuściła go z objęć.
– Wracamy do domu – rzekła. – Do tego, co z niego zostało.
Ruszyli w stronę brzegu. Matka kroczyła energicznie, chcąc jak najszybciej poznać prawdę – nieważne, czy dobrą, czy złą.
– Szybko uciekłeś, braciszku – rzucił oskarżycielsko Erman. – Czemu nas nie zbudziłeś?
– Właśnie że obudziłem – oburzył się Edgar. – To ja uderzyłem w kościelny dzwon.
– Nieprawda.
Sprzeczanie się w takich sytuacjach było typowe dla Ermana. Edgar odwrócił wzrok i nie odezwał się więcej. Nie obchodziło go, co myśli brat. Kiedy dotarli na plażę, zauważył, że jego łódź zniknęła. Było oczywiste, że zabrali ją wikingowie. Potrafili rozpoznać dobrą łódź. Do tego łatwo ją było ukraść – wystarczyło, że przywiązali ją do rufy jednej ze swoich. Strata była dotkliwa, lecz Edgar nie czuł bólu: w porównaniu ze śmiercią Sunni zdawała się niczym.
Idąc brzegiem, natknęli się na zabitą matkę rówieśnika Edgara; zastanawiał się, czy zginęła, próbując powstrzymać wikingów, by nie brali jej syna w niewolę.
Kilka jardów dalej leżało kolejne ciało, a jeszcze dalej następne. Edgar przyglądał się każdej twarzy; wszystkie należały do jego przyjaciół i sąsiadów, lecz nie było wśród nich ojca. To obudziło w nim nieśmiałą nadzieję, że może ojciec przeżył.
W końcu dotarli do domu, z którego pozostało jedynie palenisko i stojący nad nim żelazny trójnóg. Przy zgliszczach natknęli się na ciało ojca. Matka krzyknęła z rozpaczy i przerażenia i upadła na kolana. Edgar uklęknął przy niej i objął ręką jej drżące ramiona.
Prawa ręka ojca została odrąbana, prawdopodobnie toporem, przez co wykrwawił się na śmierć. Edgar pomyślał o sile i umiejętnościach, które do niedawna drzemały w tym ramieniu, i po policzkach spłynęły mu łzy wściekłości i żalu.
– Spójrzcie na warsztat – usłyszał głos Eadbalda.
Wstał i otarł oczy. Z początku nie był pewien, co właściwie widzi, więc jeszcze raz przetarł łzy.
Warsztat spłonął. Łódź, którą budowali, i sterta drewna zmieniły się w kupki popiołu, podobnie jak beczka smoły i lina. Pozostał tylko kamień szlifierski, na którym ostrzyli narzędzia. Wśród dogasającego żaru Edgar dostrzegł zwęglone kości, zbyt małe, by mogły należeć do człowieka. Domyślił się, że to szczątki uwiązanego na łańcuchu biednego Grendela.
Wszystko, z czego żyli, znajdowało się tutaj.
Edgar uświadomił sobie, że stracili nie tylko warsztat, ale też źródło utrzymania. Nawet gdyby ktoś chciał zamówić u nich łódź, nie mieli drewna na budowę, narzędzi, by nadać drewnu kształt, ani pieniędzy na zakup tego, co było im potrzebne.
Matka miała pewnie w sakiewce kilka srebrnych pensów, lecz nigdy im się nie przelewało, a ojciec za każdą nadwyżkę pieniędzy kupował drewno. Powtarzał, że dobre drewno jest lepsze od srebra, bo trudniej je ukraść.
– Straciliśmy wszystko i nie mamy z czego żyć – odezwał się Edgar. – Na Boga, co my teraz poczniemy?
ROZDZIAŁ 2
Sobota, 19 czerwca 997
Biskup Wynstan z Shiring zatrzymał konia na szczycie wzniesienia i spojrzał w dół na Combe. Niewiele zostało z miasta: letnie słońce oświetlało poszarzałe pustkowie.
– Jest gorzej, niż myślałem – rzekł. Jedynym obiecującym znakiem było kilka nietkniętych łodzi i statków cumujących na przystani.
Jego brat, Wigelm, zrównał się z nim i powiedział:
– Każdy wiking powinien smażyć się żywcem.
Wigelm był lennikiem królewskim, możnym właścicielem ziemskim. Miał trzydzieści wiosen – pięć mniej od brata – i łatwo wpadał w gniew.
Jednakże tym razem Wynstan musiał się z nim zgodzić.
– Na wolnym ogniu – mruknął.
Ich starszy brat przyrodni przysłuchiwał się rozmowie. Zgodnie ze zwyczajem nosili podobnie brzmiące imiona i choć najstarszy, czterdziestoletni, miał na imię Wilwulf, wszyscy mówili na niego Wilf. Był ealdormanem Shiring i władał częścią zachodniej Anglii, w której leżało Combe.
– Nigdy nie widzieliście miasta najechanego przez wikingów – zabrał teraz głos. – Oto co z niego zostaje.
Ruszyli w stronę spalonego miasta, a za nimi podążyła garstka uzbrojonych ludzi. Wynstan wiedział, że stanowią imponujący widok: trzech odzianych w najprzedniejsze szaty wysokich mężczyzn dosiadających urodziwych koni. Wilf miał na sobie długą do