Królowie bajek. Leszek K. Talko
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Królowie bajek - Leszek K. Talko страница 5
Operatorem kamery został Mieczysław Poznański; jego asystentem był Tadeusz Mizgalski. Dostali amatorską kamerę 16 mm, którą jakimś cudem prywatnie załatwili rodzice Zdzisława Lachura. Kierownikiem zespołu, a zarazem scenarzystą, projektantem i reżyserem został oczywiście Zdzisław Lachur. Ale to nie on stał się królem Studia, tylko ten poważny dwudziestoparolatek, tak bardzo przypominający wszystkim młodego Walta Disneya, że dostał ksywkę „Disney” – Władysław Nehrebecki.
Urodził się w Borysławiu koło Lwowa. Jego rodzice byli tak biedni, że oddali sześcioletniego Władka do założonego w 1874 roku w niewielkiej wsi Drohowyż Instytutu Drohowyskiego dla Sierot i Ubogich. Tam Nehrebecki skończył szkołę podstawową i dopiero jako czternastolatek wrócił do rodziny. O wojennych losach ojca opowiada jego syn Roman Nehrebecki:
– W czasie wojny tatę wywieziono na roboty do Niemiec. On na te roboty to tak naprawdę zgłosił się sam, by uciec przed bandami UPA. Kiedy po wojnie wrócił, dostał się do punktu repatriacyjnego w Czechowicach-Dziedzicach.
„Dziś na pytanie, jak to się stało, że trafiłem do filmu rysunkowego, nie potrafiłbym precyzyjnie odpowiedzieć – wspominał swoją drogę zawodową w tekście dla »Trybuny Robotniczej« sam Władysław. – Na pewno inspiracją stały się znakomite w latach trzydziestych kreskówki Disneya o przygodach Mickey Mouse, której popularność w 1935 roku była większa aniżeli Grety Garbo czy Marleny Dietrich. Przyznam się, choć trudno w to uwierzyć, że o pracy w filmie marzyłem już w szkole podstawowej, zdradzając duże zamiłowanie do rysunków”.
Władysław Nehrebecki, 1972
Źródło: PAP/CAF/Stanisław Jakubowski
To właśnie Nehrebecki, autor brukowych komiksów, wielbiciel zaginionych skarbów, Indian i piratów, za kilkanaście lat nakręci film Kusza, tworząc tym samym najpopularniejszą polską animację.
Na początku Eksperymentalne Studio Filmów Rysunkowych w Katowicach było po prostu jednym z pokojów w redakcji „Trybuny Robotniczej”. Zdzisław Lachur dostał go za darmo, pod warunkiem że będzie razem z pozostałymi pracownikami Studia zapełniał raz na tydzień ostatnią kolumnę „Trybuny” rysunkami. Ten układ rozwiązywał tylko jeden problem – braku miejsca. Choć i tak w minimalnym stopniu, bo jakim cudem wyprodukować film animowany w jednym pokoju? Bez materiałów, bez celuloidów, bez papieru, ba – nie mieli wtedy nawet farb ani ołówków. Jednym słowem, wyglądało to na całkowite szaleństwo.
Poza tym – nie mieli żadnych pieniędzy. W 1947 roku Polska powoli podnosiła się z ruin, więc produkcja filmów animowanych nie była priorytetem. Nie było też pomysłu, kto właściwie miałby za te filmy płacić. A właściwie nasuwał się jeden – partia. Trzeba było więc dotrzeć do odpowiednich ludzi. Lachur był jednak optymistą. Mieli koncepcję, mieli lokal, musiało się udać, zwłaszcza że prowadził rozmowy w miejscowym Komitecie Wojewódzkim PPR. Etaty najpierw mu obiecywano, ale potem obietnice cofano.
Kiedy w 1962 roku „Ekran” podsumowywał początki Studia, redakcja napisała: „Przy okazji jubileuszy dokonuje się przeważnie obrachunków, podsumowań, mówi o wspaniałej historii i wyraża nadzieje na przyszłość. Piętnastolecie bielskiego Studia jak najbardziej upoważnia do tego. Z pewnością należy mówić o wielkiej roli, jaką przy zakładaniu podstaw Studia odegrał pionier-entuzjasta Zdzisław Lachur, śląski plastyk, znany dziś i wystawiający swe prace w najznakomitszych galeriach i salonach świata”. W tym samym numerze ukazał się obszerny artykuł pióra samego Lachura: „Jako kierownik grupy odpowiadałem za stronę artystyczną filmu i wkrótce zacząłem ponosić klęski, bito mnie za tzw. formalizm. Komisja kolaudacyjna nie przyjęła Ich ścieżki do eksploatacji (był to rok 1949), a potem odrzuciła jeszcze dwa dalsze filmy. Każdą kolaudację przeżywaliśmy jak zapowiedź kataklizmu. Tak zaczął się zmierzch eksperymentów, a w ich miejsce zaczęły wchodzić mdłe misie i zajączki. Ówczesny konsultant plastyczny »FP« [Filmu Polskiego] do spraw naszego Studia kazał nam na przykład przerabiać rysunek łapek zająca – bo przecież »patrzcie, kolego, jak one wyglądają w rzeczywistości«”.
Na kilku zachowanych zdjęciach z tego okresu Lachur ma płomienne spojrzenie. Czarnowłosy, szczupły, przystojny; to typ przywódcy porywającego za sobą ludzi.
Wśród swoich licznych talentów ma jeden, który się bardzo przydaje. Jest urodzonym oratorem i dyskutantem. Potrafi – po sympatycznej na pozór pogawędce – zmusić rozmówcę do działania zgodnie ze swoją wolą. Potrafi pisać płomienne epistoły wyolbrzymiające sukcesy Studia. Potrafi niejasne obietnice, które mu składano, zamienić w zobowiązania, których realizacji się domaga. Potrafi wreszcie mistrzowsko operować poczuciem winy u odbiorcy. A w dodatku umie w to wszystko wpleść socjalizm, komunizm, cytaty z ludzi władzy, których się bano, i zwykłych ludzi pracy, którzy mieli się stać wzorem. Pod tym względem był geniuszem.
Lachur, szef tego dziwnego, działającego na pograniczu magii i rzeczywistości przedsięwzięcia, przechadzał się i na przemian deklamował poezje Majakowskiego albo śpiewał arie Jana Kiepury – zanotował młody Alfred Ledwig. Od czasu do czasu wpadał niejaki Maniek, załatwiający bliżej niezidentyfikowane interesy, i wrzeszczał do śpiewającego Lachura na cały głos: „Zdzichuuuuu, forsa jest?”. Na co z reguły Lachur smutno kręcił głową i śpiewał: „Nieeee ma”.
Kiedy już się oderwał od poezji i śpiewu, siadał do pisania. Napisał znacznie więcej protestów i żądań, niż nakręcił filmów. „To jedna z nielicznych tego rodzaju placówek w Europie. Pracują tu w przeważającej większości robotnicy i chłopi, ludzie z kopalń i fabryk, którym to Studio umożliwiło pracę w umiłowanym przez nich zawodzie” – zwracał się do Komitetu Wojewódzkiego, starając się o to, co zawsze. Czyli o pieniądze.
Cóż, jak często bywało z wypowiedziami Lachura, nie była to prawda. A na pewno nie cała. Pochodzenie części założycieli Studia miało niewiele wspólnego z chłopskim.
Wytrwałe słanie petycji odnosiło jednak pewien skutek, a przynajmniej tak wydawało się Lachurowi. Przedłużało wciąż chwiejne istnienie Studia. Tymczasem cios spadł z nieoczekiwanej strony – po ledwie kilku miesiącach współpracy redakcja „Trybuny Robotniczej” zwróciła się do kierownictwa Studia z niespodziewaną wiadomością: nie możemy was dłużej wspierać! Przyszli filmowcy w ferworze dyskusji o animacjach całkiem zapomnieli o swoim zobowiązaniu – zapełniania raz w tygodniu ostatniej strony „Trybuny”. Nic nie narysowali, więc gazeta wywaliła ich z pracy i pomieszczenia. Była zima 1947 roku, a oni zostali bez niczego.
Postanowili szukać ratunku w Łodzi. Doszło do tego podobno po wielkiej awanturze ze Zdzisławem Lachurem, w której górą był Władysław Nehrebecki – to on uważał, że uratuje ich właśnie Łódź. Tam mieściła się jedyna wytwórnia filmowa, stamtąd mogli oczekiwać pomocy, skoro organizacja partyjna w Katowicach wciąż nie mogła się zdecydować, czy chce mieć na Śląsku animację. Pojawił się jednak problem: jak do tej Łodzi dotrzeć. Nie mieli środków, nie mieli samochodu, nie mieli nic. W końcu wyruszyło tam trzech wysłanników Studia: Mieczysław Poznański, Władysław Nehrebecki i Wacław