Krawędź wieczności. Ken Follett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krawędź wieczności - Ken Follett страница 12

Krawędź wieczności - Ken Follett

Скачать книгу

– Biały bogaty dziadek płaci za moje wykształcenie, ale to nie czyni mnie ślepym. Wiem, co się dzieje obok.

      – W takim razie wiedz i to, że aresztowanie wcale nie jest najgorszą rzeczą, jaka może cię spotkać. A jeśli sprawy potoczą się naprawdę źle?

      George zdawał sobie sprawę, że matka ma rację. Uczestnicy Rajdów Wolności narażali się na coś gorszego niż więzienie. Chciał ją jednak uspokoić.

      – Odbyłem zajęcia z biernego oporu. – Wszyscy, którzy mieli uczestniczyć w Rajdach Wolności, byli doświadczonymi bojownikami. Poza tym przechodzili specjalne szkolenie, jego program obejmował rodzaj psychodramy, w której wcielano się w różne role. – Biały facet udający brutala przezywał mnie czarnuchem, popychał i szturchał, a potem wywlókł z sali za nogi. Pozwoliłem mu na to, chociaż mogłem jedną ręką wyrzucić go przez okno.

      – Kto to był?

      – Aktywista, bojownik o prawa obywatelskie.

      – A więc to nie było naprawdę.

      – Jasne, że nie. Grał swoją rolę.

      – No dobrze. – Jacky westchnęła. George wiedział, że myśli coś przeciwnego.

      – Nic mi nie będzie, mamo.

      – Nie powiem już ani słowa. Zjesz te naleśniki?

      – Spójrz na mnie – odparł George. – Mam kaszmirowy garnitur, krótko ostrzyżone włosy i buty wyglansowane tak, że można się w nich przeglądać. – George sam z siebie ubierał się elegancko na co dzień, lecz uczestników Rajdów Wolności instruowano, że mają budzić szacunek swoją prezencją i ubiorem.

      – Wyglądasz bardzo dobrze, tylko to kalafiorowate ucho. – George zniekształcił sobie prawe ucho za sprawą zapasów.

      – Kto chciałby zrobić krzywdę takiemu miłemu kolorowemu chłopcu?

      – Nawet sobie nie wyobrażasz… – zaczęła z nagłym gniewem Jacky. – Ci biali na Południu, oni… – George z przerażeniem zobaczył łzy w oczach matki. – Boże, tak bardzo się boję, że cię zabiją.

      Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń.

      – Będę ostrożny, mamo, przyrzekam.

      Otarła twarz fartuchem. Chcąc zrobić jej przyjemność, George zjadł trochę bekonu, mimo że nie miał apetytu. Nie dawał tego po sobie znać, ale był zaniepokojony. Matka wcale nie przesadzała. Niektórzy aktywiści oponowali przeciwko Rajdom Wolności, argumentując, że prowokują do aktów przemocy.

      – Spędzisz dużo czasu w tym autobusie – zauważyła.

      – Przejazd stąd do Nowego Orleanu zajmie trzynaście dni. Codziennie wieczorem będziemy się zatrzymywać na zebrania i wiece.

      – Co masz do czytania?

      – Autobiografię Mahatmy Gandhiego.

      George uważał, że powinien wiedzieć dużo o Gandhim, którego filozofia stała się inspiracją dla pokojowej, wolnej od przemocy działalności na rzecz praw obywatelskich.

      Jacky wzięła książkę, która leżała na lodówce.

      – Mam tutaj coś bardziej rozrywkowego. To bestseller.

      Od zawsze dzielili się lekturami. Ojciec Jacky wykładał literaturę w college’u dla czarnoskórych studentów, toteż od dzieciństwa czytała książki. Kiedy George był mały, razem czytali książeczki z cyklu Bobbsey Twins i Hardy Boys, mimo że wszyscy bohaterowie mieli białą skórę. Teraz regularnie wymieniali się przeczytanymi książkami. George spojrzał na tom w przezroczystej foliowej okładce świadczącej o tym, że został wypożyczony z biblioteki publicznej.

      – Zabić drozda – przeczytał na głos. – Ta książka niedawno zdobyła Pulitzera, prawda?

      – Miejsce akcji to Alabama, gdzie właśnie się wybierasz.

      – Dzięki.

      Kilka minut później George ucałował matkę na pożegnanie i z niewielką walizeczką w dłoni wyszedł z domu, by złapać autobus do Waszyngtonu. Wysiadł na dworcu linii Greyhound w śródmieściu. W kawiarni spotkała się grupka aktywistów ruchu praw obywatelskich. George znał niektórych ze szkolenia. Byli wśród nich czarni i biali, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi. Oprócz kilkunastu uczestników rajdu znaleźli się tam organizatorzy z Kongresu Równości Rasowej CORE, paru dziennikarzy z murzyńskiej prasy i ludzi popierających akcję. Postanowiono podzielić rajd na dwie grupy: połowa miała wyruszyć z dworca Trailways po przeciwnej stronie ulicy. Nigdzie nie było transparentów ani kamer telewizyjnych; wyjazd miał się odbyć bez rozgłosu, co należało uznać za dobry znak.

      George przywitał się z Josephem Hugo, białym kolegą ze studiów, który miał lekko wyłupiaste niebieskie oczy. Wspólnie zorganizowali bojkot sieci jadłodajni Woolworth’s w Cambridge w stanie Massachusetts, której placówki były w większości stanów zintegrowane, lecz na Południu, podobnie jak w autobusach, obowiązywała segregacja. Jednakże Joe zazwyczaj ulatniał się tuż przed konfrontacją i George wyrobił sobie o nim opinię jako o tchórzu z dobrymi intencjami.

      – Jedziesz z nami? – zapytał, starając się ukryć sceptycyzm.

      Joe pokręcił głową.

      – Przyszedłem tylko, żeby się pożegnać.

      Palił długiego mentolowego papierosa z białym filtrem i nerwowym ruchem strzepywał popiół o krawędź blaszanej popielniczki.

      – Szkoda. Ty jesteś z Południa, prawda?

      – Z Birmingham w Alabamie.

      – Będą nas wyzywali od nasłanych podżegaczy. Dobrze byłoby mieć w autobusie kogoś z Południa, wytrącilibyśmy im argument z ręki.

      – Nie mogę, mam parę spraw do załatwienia.

      George nie naciskał, bo i on czuł obawę. Gdyby zaczęli rozmawiać o zagrożeniach, mógłby sam siebie zniechęcić. Rozejrzał się i ucieszył na widok Johna Lewisa, cichego, lecz zasługującego na podziw studenta teologii. John był jednym z założycieli Studenckiego Komitetu Aktywizmu bez Przemocy, jednej z najbardziej radykalnych organizacji walczących o prawa obywatelskie.

      Przewodniczący poprosił o uwagę i zaczął wygłaszać krótkie oświadczenie dla prasy. George zauważył, że do kawiarni wszedł wysoki biały mężczyzna w wieku czterdziestu lat, ubrany w pomięty lniany garnitur. Był przystojny, ale tęgi, miał lekko zaczerwienioną twarz pijaka. Wyglądał jak pasażer autobusu i nikt nie zwrócił na niego uwagi. Usiadł obok George’a, objął go ramieniem i lekko uścisnął.

      Był to senator Greg Peshkov, jego ojciec.

      Ich pokrewieństwo stanowiło tajemnicę poliszynela; wiedziano o nim w Waszyngtonie, lecz nigdy jej publicznie nie potwierdzono. Greg nie był jedynym politykiem ukrywającym tego rodzaju tajemnicę. Senator Strom Thurmond

Скачать книгу