Saga rodu z Lipowej 16: Cień sułtana. Marian Piotr Rawinis
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Saga rodu z Lipowej 16: Cień sułtana - Marian Piotr Rawinis страница 2
– Krzyżem wystarczy przeżegnać.
– Wodą święconą pokropić.
– Wypowiedzieć odpowiednie modlitwy.
I choć nadal przebąkiwano, że niebezpieczeństwo w każdej chwili może powrócić, tak naprawdę nikt już chyba w to nie wierzył. Łatwiej było ufać, że wyniosła się w inne okolice, zostawiając w Dolinie zniszczone pola i wioski.
Ale gdy nastała pora wiosennych prac polowych, stare lęki oży¬ły i nie było chyba nikogo, kto nie myślałby o możliwym powrocie wiedźmy i kto w związku z tym nie modliłby się, nie odczyniał uroków, nie prosił Boga o pomyślność i ochronę przed gniewem czarownicy.
I tak to wszystkie niedawne obawy znowu nabrały siły.
Oset przeżegnał się, dotknął dłonią piersi, gdzie pod ubraniem miał srebrny krzyżyk, ale przy swoich ludziach nie mógł okazać strachu.
– Ty kto? – zapytał, podjeżdżając, choć konia zatrzymał w bezpiecznej odległości.
Kobieta nie odpowiedziała. Śmiała się tylko, pokazując nierówne zęby, popiskiwała niczym szczeniak albo pluła wokół niespodziewanie, rzucając przy tym słowa, które mogły być groźbami. Ale, jak dotąd, nikogo nie powaliła spojrzeniem, nikogo nie zamieniła w kamień, nikogo nie oślepiła.
Oset odwrócił się do swoich.
– Czy kto zna tę niewiastę?
Odetchnęli wszyscy, kiedy wystąpił jakiś starszy chłop i oznajmił, że wie, kto ona jest.
– To szalona, panie. Żadna tam czarownica. Należy do Zrębic, gdzie mieszkała w chacie po ojcu. Nazywa się Nastka. Miała dziecko, zmarło czy się utopiło, nie wiem dokładnie. Jakiś czas kręciła się po wioskach, ale odpędzali ją zewsząd, bo dziwnie się żywi, pono żaby je i węży nawet się nie brzydzi…
Kobieta zrozumiała chyba tę wypowiedź, bo nagle przysiadła, skuliła się w sobie i zaczęła podskakiwać, naśladując sposób poruszania się żaby.
– Tak, tak! – wołała, śmiejąc się.
A potem ułożyła usta i zaczęła syczeć niby wąż.
– Tak, tak! – powtarzała, najwyraźniej zadowolona.
Oset z wdzięcznością po raz wtóry dotknął krzyża pod ubraniem. Nie była to czarownica, a po prostu szalona niewiasta, co popadła w obłęd i żyje teraz po lasach niby dziki zwierz.
– Zostawcie ją – rozkazał sługom. – To nie jest czarownica. Przecież to tylko szalona Nastka.
Odstąpili niepewni, choć też zadowoleni, że napotkana okazała się jedynie szaloną dziewczyną, wariatką, a nie prawdziwą wiedźmą. Ktoś coś jeszcze zażartował, wzięli widły, pałki i kije, zbierali się do powrotu, bo było już po robocie, słońce zachodziło i spieszyli się do domów.
– Zostawcie ją – powtórzył Oset. – A jeśli któremu tam zbywa chleba, niechaj jej rzuci kawałek. Bo kto to widział, żeby węże i żaby zajadać. Pfu!
Śmiali się, aż któryś znalazł przy pasie skórkę razowca i rzucił kobiecie wprost do stóp. Nastka skoczyła jak zgłodniały pies, padła na kolana, na czworakach wąchała chleb, popychała go nosem, mamrotała coś, chichotała, śliniła się. Śmiali się głośno, raptem wszyscy odprężeni i zadowoleni, że uniknęli niebezpieczeństwa. Sposób jej zachowania spodobał im się, był zabawny i choć wielu z pracujących czuło głód, bo wieczornej porcji chleba jeszcze nie zjedli, sięgali za pazuchy bądź do pasa, wydobywali pożywienie i rzucali je na ziemię, żeby się móc napatrzyć, jak szalona traktuje jadło, jak je węszy, jak próbuje językiem, jak przy tym prycha, jak się śmieje.
– Dość tego! – rozkazał Oset w końcu i dał znak do powrotu.
Szalona Nastka została na czworakach, nad kupką chleba, którą zrobiła sobie z tego, jej rzucono.
– Tak, tak! – powtarzała sepleniącym głosem, w którym było zadowolenie pomieszane ze zdziwieniem. – Tak, tak!
Oset wrócił do domu w dobrym nastroju, rozbawiony żartami chłopów oraz własnej czeladzi. Zadowolony, że strach okazał się płonny, opowiedział wszystko żonie.
Chciał ją rozbawić, bo czuła się ostatnio nie najlepiej i przemy¬śliwał nawet, czy nie powinien poszukać dla niej rady u jakiej znachorki. Ku jego zaskoczeniu pani Roksana nawet się nie uśmiechnꬳa, a popadła w jeszcze większe przygnębienie.
– Puściłeś ją wolno? – zapytała zdziwiona. – Nie chcę się wtrącać w twoje sprawy, ale nie uczyniłeś dobrze. Ileż to szkód wyrządzi¬ła w Dolinie czyjaś złe wola! Nie ma miejsca, gdzie by nie zanotowano straty! A ty puszczasz kobietę, która ani chybi jest czarownicą. I to kiedy! Właśnie teraz, kiedy ja… kiedy ja…
Zaskoczony Oset przystanął.
– Co ty? – zapytał z niepokojem.
Pani Roksana zaczerwieniła się nagle i opuściła wzrok.
– To jeszcze nie jest nic pewnego – powiedziała cicho.
– Nic pewnego? – powtórzył. – Ale czy to znaczy, że ty…
Podskoczył i porwał żonę na ręce.
– Moja ty! – zawołał rozradowany. – Czemuś wcześniej nic nie mówiła?
– Nie byłam pewna – schowała twarz na jego ramieniu. – I wła¬ściwie dotąd pewna nie jestem, ale chyba będziesz miał następcę…
Oset śmiał się, tańczył po izbie, nie wypuszczając żony z ramion. Gdy ją wreszcie postawił, ostrożnie, zadyszany, ale szczęśliwy, gotów był wypełnić natychmiast każde jej polecenie i każdą prośbę.
– Przegoń tę kobietę – poprosiła Roksana. – W ten sposób naprawisz swoją nieostrożność. To może być czarownica. Na pewno wszystkie te straszne nieszczęścia to jej zasługa.
I dodała przerażona:
– Boże mój, przecież to może być sama Wiedźma z Biskupic! Jeśli tego natychmiast nie zrobisz, może zaszkodzić naszemu dziecku.
Kiedy ból dopadł panią Roksanę, pana Osta nie było we dworze. Służba podniosła panią z podwórza i doprowadziła do izby, a pani Roksana znaczyła drogę swoją krwią.
Oset wrócił pod wieczór. Pani leżała w pościeli blada i wymizerowana, służebne odkładały do koszyka kolejne płaty zakrwawionego płótna.
– Mówiłam – wyszeptała pobladłymi wargami. – Mówiłam, żebyś przepędził tę czarownicę.
I zapadła w omdlenie.
Oset krzyczał ze zgrozy i rozczarowania, klął służbę, w bezsilnej wściekłości