Saga rodu z Lipowej 16: Cień sułtana. Marian Piotr Rawinis

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Saga rodu z Lipowej 16: Cień sułtana - Marian Piotr Rawinis страница 5

Saga rodu z Lipowej 16: Cień sułtana - Marian Piotr Rawinis

Скачать книгу

twardej męskiej ręki, jakiej nie brakowało jego ciotecznym braciom w Lipowej. Ale rósł szybko i choć daleko mu było do Marcina, przerósł już Mateusza i w siłowaniu się pokonywał łatwo młodszego z Lipowskich. Tylko w pływaniu Mateusz górował nad Dominikiem, ale ten w wodzie był najlepszy w całej okolicy, gdyż sztuki tej uczył się z zapamiętaniem. Tym Dominik się nie martwił, bo wielu lekceważyło tę umiejętność i nie uważało jej za potrzebną rycerzowi.

      – Rycerz winien umieć przede wszystkim robić bronią i powodować koniem – powtarzali. – Gdyby nawet trafił kiedy na jakie morze, przepłynie je statkiem, a nie wpław.

      Hedwiga z Lipowej, której siostra zwierzała się z ukrytych myśli, spodziewań i nadziei, radziła nie przejmować się ludzkim gadaniem.

      – Muszą coś paplać – powtarzała.

      Ale nawet i ona musiała przyznać, że Marina sama wystawiała się na ludzkie języki swoim zachowaniem i niepotrzebnymi opowiadaniami o pięknym Jordanie, który wkrótce przyjedzie do Potoka.

      – Ubrdało się pani Marinie. Zawsze tak się dzieje, gdy niewiasta w pewnym wieku sama zostaje. Wyszłaby za mąż albo i wzięła sobie kochanka, od razu potoccy ludzie odczuliby ulgę.

      To była prawda, bo Marina, trzymając majątek w garści, wyciskała z poddanych i służby ile mogła i wszędzie uchodziła za twardą panią. Czasami ktoś z czeladzi uciekał z dworu do miasta, ale i w takim wypadku umiała sobie poradzić. Zajęta składaniem pieniędzy, by opłacić oszukańcze działania świętej pamięci pana Macieja, który chciał ją pozbawić majątku, nauczyła się skutecznie bronić swojego. Kiedy poprzedniego roku jeden z pachołków uciekł do Lelowa, pojechała za nim, a nie mogąc wbrew prawu siłą nakłonić go do powrotu, kaza¬ła swoim porządnie obić pachołka i dokładnie obedrzeć z odzienia, jakie otrzymał, najmując się do służby.

      – Zazdroszczą ci powodzenia, Marino – pocieszała ją Hedwiga. – Po dworach przecież wszędzie męska ręka, choćby i rządcy, a ty sama gospodarzysz jak się patrzy. Zazdroszczą ci i podziwiają.

      – Podziwiają? – burmuszyła się Marina. – To czemu nikt nie wierzy, kiedy mówię o Jordanie?

      Hedwiga westchnęła. Marina była uparta i jak już wbiła sobie coś do głowy, daremnie tłumaczyć, że może być inaczej.

      Marina traktowała pana Jordana niczym swojego, stale też wypatrując jego nadejścia. W jej myślach Jordan stał się mężem, którego wprawdzie nie widywała w domu, ale przecież mężczyźni często opuszczali własne dwory i zamki, bo mieli swoje liczne i ważne sprawy.

      Czasem ktoś przygadał Marinie na temat jej wybranego, że niby jest, a wiadomo przecież, że nie ma go tak naprawdę, nadymała się wtedy, zaciskała usta i mówiła:

      – Jeszcze zobaczycie mojego Jordana. Jeszcze go wszyscy zobaczycie!

      Na razie jednak nikt go nie widział. Plotkowano tylko o dziwacznych nadziejach Mariny, bo ci, którzy wiedzieli więcej, dawno już podzielili się tą wiedzą z innymi. Według owych plotek pan Jordan siedział u boku żony i dzieci w Wojcieszowie i nosa nie wystawiał poza dwór, nieważne, czy tak bardzo szczęśliwy, czy tylko tak bardzo zajęty.

      Nawet i Hedwiga, która wiedziała o zeszłorocznych nocach miłosnych, nie bardzo wierzyła, żeby siostra kiedykolwiek jeszcze zobaczyła kochanka.

      – Ma żonę – przypominała.

      Marina lekceważąco machała ręką.

      – I cóż z tego? Od kiedy to żona przeszkadza w prawdziwym mi¬łowaniu? Ona jest mu potrzebna we dworze. Ale tylko mnie miłuje naprawdę.

      Wiosną niespodziewanie okazało się, że wbrew plotkom i powszechnym oczekiwaniom, to właśnie Marina miała rację.

      Było ciepłe, słoneczne popołudnie. Dominik, siedmioletni syn Mariny, bawił się nad rzeką, biegając z łukiem i wypatrując w wodzie ryb. Strzelał, a kiedy czasem trafił, krzyczał głośno.

      Właśnie udało mu się po raz kolejny, chwycił za strzałę nisko nad wodą, jak uczył go opiekun, ogromny Mieszek, wyciągnął rybę i zadowolony wyskoczył na brzeg, gdzie na trawie leżały już trzy inne ryby. Nauczyciel pochrapując spał w cieniu nieopodal, bo Mieszek nie odstępował Dominika na krok, będąc jego osobistym służącym i strażnikiem.

      – Czwarty raz z rzędu! – cieszył się chłopak, biegając wokoło wielkiego cielska Mieszka. – Obudź się, słyszysz? Czwarty raz z rzędu!

      Mieszek otworzył oko, spojrzał na rybę, oceniając jej wielkość.

      – Złap jeszcze kilka – wymruczał sennym głosem. – Żeby akurat starczyło na przekąskę. I zawczasu rozpal ogień. Jak się zbudzę, będę głodny.

      Dominik zawrócił w kierunku wody, gdy nagle tuż obok pojawił się ktoś, na widok kogo zamarł.

      – Chłopcze, jesteś tutejszy? – zapytał obcy. – Chyba nieco zmyliłem drogę, a jadę do Potoka. Może mógłbyś wskazać mi, gdzie to.

      Jeździec miał na sobie szkarłatny kaftan i miecz przy boku, a choć Dominik nigdy nie widział pana Jordana z Wojcieszowa, odgadł od razu, że to właśnie jego ma przed sobą.

      Chciał odpowiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle i tylko ręką pokazał kierunek. Obcy człowiek podziękował skinieniem głowy i pojechał ku dworowi, a Dominik z otwartymi ustami patrzył, dokąd udał się nieznajomy.

      Wcześniej nigdy nie widział pana Jordana, ale matka tak wiele razy opisywała jego wygląd, że nie miał najmniejszych wątpliwości, kogo spotkał nad wodą. A choć czekał tak długo i wielokrotnie zastanawiał się, jak będzie wyglądało ich spotkanie, teraz zupełnie nie wiedział, co ma robić.

      Odczuł nagle wielki niepokój. A jeśli się pomylił? I zawód, że ojciec go nie rozpoznał. To uczucie zaraz jednak ustąpiło miejsca radości. Matka miała rację. Ojciec go nie poznał, bo tak wielki i silny urósł. Wuj Mikołaj z Lipowej, kiedy wracał do domu, zawsze głośno cieszył się i dziwował, jak bliźniacy bardzo urośli w czasie jego nieobecności. Więc i Dominik sprawi radosną niespodziankę swojemu ojcu. Porzucił łuk i ile tylko miał sił w nogach, popędził do dworu. Jego opiekun Mieszek obudzony nadejściem nieznajomego wstał z ziemi i zanim ruszył za wychowankiem starannie pozbierał ryby.

      – To ci pędziwiatr – mruczał niezadowolony. – Zmarnowałby jedzenie, gdyby mnie tu nie było.

      Pani Marina z Potoka nie widziała Jordana od miesięcy i choć wszystkim mówiła, że wkrótce nadjedzie, żeby z nią zostać, czasami sama w to nie wierzyła. Wolał być przy swojej Hannie i ani mu w głowie było pamiętać zeszłoroczną kochankę.

      A mimo to wyobrażała sobie, że Jordan nagle się zjawi w Potoku i zechce pozostać na zawsze.

      Spełniły się wreszcie marzenia Mariny z Potoka. Pewnego letniego dnia zupełnie niespodziewanie w drzwiach jej dworu stanął wy¬śniony kochanek.

      – Witaj – powiedział pan Jordan, jakby rozstali się ledwie wczoraj.

      Marina podniosła głowę i długą chwilę patrzyła na jego włosy, rozświetlone słonecznym światłem, tak jak w snach.

Скачать книгу