Sedno. Marek Stelar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sedno - Marek Stelar страница 4
– Sporo pan wie o katastrofach – zauważam nie żałując już, że jadę przodem do kierunku jazdy. – Jest pan lekarzem? Albo anatomopatologiem?
– Jestem księgowym – mój sąsiad mówi to z wyraźnie słyszalną w głosie dumą, lekko mrużąc powieki, jak zadowolony pies drapany za uchem.
Hmm... Też kiedyś mówiłem o sobie z dumą: „Jestem architektem” i oczekiwałem, że w oczach interlokutora zobaczę podziw. Może kiedyś go widywałem, a może tylko mi się wydawało? Może tylko chciałem go widzieć? A może to nie był wcale podziw, ale to już nieważne, bo dziś w oczach ludzi widzę tylko obojętność, wrogość, zawiść albo zmęczenie. A teraz nawet nie staram się, żeby człowiek obok mnie zobaczył to, co ja chciałem kiedyś widzieć w oczach innych. Ale nie ma też w nich wrogości, ani nawet obojętności, bo nie czuję ich do tego gościa na sąsiednim fotelu. Nie czuję nic, w moich oczach jest tylko zmęczenie. Wyłącznie zmęczenie. Nie mam ochoty na silenie się na uprzejmości. Chcę tylko spać. I tak mocno, jak chcę spać, tak samo mocno jestem przekonany o tym, że dzisiejszej nocy znów nie zasnę. Ni chuja. Nie przy zapalonym świetle, nie na ciasnym fotelu i nie w towarzystwie księgowego, który właśnie wyciąga ku mnie rękę z zawiniętą w aluminiową folię kanapką pytając, czy może mnie nią poczęstować.
– Właśnie pan to robi – zwracam mu uwagę.
– Znaczy, co? – mruga zastygając w bezruchu z ręką wyciągniętą w moją stronę.
– Pyta pan, czy może mnie poczęstować kanapką – wyjaśniam. – Ale pan właśnie to robi – częstuje mnie. Więc nie ma już sensu o to pytać.
– Nie? – ręka cofa się.
– Nie. Niech pan nie pyta mnie o to, czy może mnie poczęstować kanapką, tylko na przykład, czy mam na nią ochotę. Albo przynajmniej, czy ja mam ochotę się nią poczęstować.
– A to takie istotne?
– Powiedzmy, że dla mnie tak – mówię, choć nie mam ochoty mówić niczego. – Nie chcę być upierdliwy, ale lubię precyzję. We wszystkim: w projektowaniu, w budownictwie i w mowie również. W życiu generalnie lubię precyzję.
– Jest pan budowlańcem? – pyta mój sąsiad, unosząc brwi; brwi, których prawie nie ma.
– Jestem architektem – moje słowa brzmią szaro i matowo.
Brzmią dźwiękowym odpowiednikiem szarości i matu. Brzmią bylejakością. Brzmią żałośnie.
Nie wspominam, że precyzja w moim życiu zaprowadziła mnie wyłącznie na jego skraj. To prawda, zdarzały się sukcesy, również ten ostatni, w postaci nieszczęsnego konkursu, co i tak było tożsame z dotarciem na ów skraj, skraj przepaści. Konkurs był tylko przystankiem na drodze do niej; z sukcesu przerodził się w klęskę.
Precyzyjnie planowałem kolejne etapy swojego życia. Rodzinę, której w zasadzie nie miałem, bo swojej własnej z premedytacją nie założyłem, a członkowie tej jej części, która była niezależna od moich planów, wymierała powoli ze starości i z powodu chorób cywilizacyjnych. Karierę zawodową, którą zrobiłem, i która przerosła nawet najśmielsze z moich planów. I tak dalej. Planowałem te etapy, przegrywając tak naprawdę każdy z nich, paradoksalnie nawet ten wygrany, zawodowy: to właśnie on przyczynił się najbardziej do tego, że koniec końców przegrałem cały wyścig. Właśnie zbliżam się do mety, która jest w Warszawie, konkretnie w Urzędzie Miasta Stołecznego Warszawy. A za metą jest już tylko przepaść…
– Ja też lubię precyzję – informuje mnie mój towarzysz podróży z lekkim zaskoczeniem w głosie, jakby odkrył to dopiero przed chwilą, jakbym to ja mu tę rzecz właśnie uświadomił. – Dobrze więc: czy ma pan ochotę na kanapkę?
– Nie. Dziękuję panu bardzo, ale mam ochotę tylko spać.
– W porządku – odpowiada beztrosko.
Po chwili otacza mnie szczelny kokon zapachu wędzonego łososia i jajka na twardo, a do uszu dociera cichy, ledwo słyszalny chrzęst ocierających się o siebie kości szczęki, który może świadczyć o dysfunkcji stawu skroniowo-żuchwowego.
Powieki pieką mnie niemiłosiernie, więc pocieram wewnętrzne kąciki oczu opuszkami palców, mając przy tym nieodparte wrażenie, że jest pod nimi piasek drażniący śluzówkę. Mięśnie pleców i ramion pragną się rozluźnić, bezgłośnie wołają, błagają zakończeniami nerwów o to i aż się proszą o masaż. Sen. Co ja bym dał za zdrowy, mocny, długi sen. Zniesienie świadomości, ale bez marzeń sennych, które w moim przypadku i tak wyglądają tak samo jak rzeczywistość i na pewno nie mają nic wspólnego z marzeniami. Nic... Co ja bym dał za taki sen bez snów. Cudowny, nieprzerwany, kończący się samoistnym przebudzeniem, najlepiej w innym miejscu i czasie... Dałbym za taki sen wszystko.
Dałbym za niego nawet życie.
Warszawa. Konkurs. Nowe muzeum sztuki współczesnej. Poprzednie pomysły skasowano, Kereza i jego zwycięski projekt z poprzedniego konkursu wyrzucono do kosza na śmieci pod pretekstem wyczerpania się formuły współpracy z projektantem. Przypadek, los, cokolwiek czy ktokolwiek pod postacią członków szacownego jury sprawia, że w nowym konkursie, spośród prawie dwustu projektów z całego świata wybrany zostaje jeden, wykonany nakładem ogromnej pracy małego zespołu dowodzonego przeze mnie i mojego wspólnika Barcza. Radość. Zawiść. Radość i zawiść. Dwa nierozerwalnie związane ze sobą i współistniejące uczucia. Jak rodzone siostry, dwujajowe bliźniaczki; jedna ładna, druga brzydka, ale zawsze razem. Nasza radość, nasza ogromna radość, Barcza radość i moja radość; ta moja jeszcze nie przetkana nitkami wyrzutów sumienia wobec wspólnika. I zawiść. Taka warszawska, środowiskowa zawiść wobec nas, naszego sukcesu. Oto mały żuczek z zachodniopomorskiej wioski jakimś cudem wygrywa konkurs architektoniczny na wielki obiekt w ich własnym mieście, w mieście, którego nie zna i nie rozumie. Konkurs realizacyjny, co oznacza, że z autorem zwycięskiego projektu zawierana jest umowa na projekt budowlany i wykonawczy. Nieco ponad dwadzieścia pięć milionów, na tyle oszacowano wartość prac projektowych, około dziesięciu procent wartości całej inwestycji. Umowę podpisuję, bo nie mam wyjścia, ale umowa nie jest już tak słodka jak zwycięstwo. Umowa jest twardą rzeczywistością zakrytą wcześniej woalem słodyczy owego zwycięstwa. To pyrrusowe zwycięstwo. Żeby obiekt wybudować, potrzebne jest konsorcjum, ale to zmartwienie inwestora. Żeby przekuć konkursową wizję w rzeczywisty projekt też potrzebne jest konsorcjum i to już moje zmartwienie. Stworzyliśmy więc je, ja i mój wspólnik Barcz. Nie do końca konsorcjum, ale coś w tym rodzaju. Dwadzieścia pięć baniek. Pierwsza rata po złożeniu wniosku o pozwolenie na budowę, a więc po sporządzeniu projektu budowlanego. Druga po projekcie wykonawczym. Trzecia po oddaniu inwestycji do użytkowania.
Projekt budowlany był już gotowy. Kilka kartonów z grubymi tomiszczami spoczęło w ratuszu, w Wydziale Architektury i Planowania Przestrzennego Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy. Takie same kartony z takimi samymi tomiszczami trzepali równocześnie reprezentujący inwestora panowie z Biura Architektury i Planowania Przestrzennego. Trzepali je i nie spodobało im się to, co widzieli w środku, w poszczególnych