Sedno. Marek Stelar

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sedno - Marek Stelar страница 5

Автор:
Серия:
Издательство:
Sedno - Marek Stelar

Скачать книгу

lub informacji o ich braku, a czas mijał. Ale umowa to umowa, a czas to pieniądz. A brak czasu, to brak pieniędzy, w tym przypadku przełożenie było jednoznaczne. Pierwsza rata nie wpływała. Musiałem się zadłużyć. I to poważnie. Wziąć pożyczkę, żeby płacić projektantom branżowym, od których zależały moje dalsze losy. Gdybym im nie zapłacił, rzuciliby robotę w cholerę i zostałbym sam. Inwestor wycofał własny wniosek o pozwolenie na budowę, groźbami zmuszono nas do poprawienia dokumentacji, na osłodę obiecano anulowanie kar za niedotrzymanie terminu i dano nam czas na uzupełnienie. Ale nie zapłacono. Wszystko przyklepano aneksem do umowy, uściśnięciem rąk i uważnymi spojrzeniami w oczy. Ich oczy mówiły: „Ciesz się z tego, co masz”, moje coś innego, ale nikt się tym nie przejmował. Przykład Kereza nie nauczył mnie niczego. W jednym mieli rację: żuczek z wiochy nie miał czego szukać w stolicy. Choć ja znałem Warszawę, znałem to miasto i na swój sposób rozumiałem je. Pracowałem tu kilka lat, włóczyłem się po nocach po jego trzewiach; raz trzeźwy, raz pijany albo upalony, raz smutny, innym razem wesoły, czasem zakochany, a czasem porzucony. Szwendałem się po nim w różnym stanie ducha, rozmawiałem z ludźmi, którzy byli jego dziećmi, żyli w nim od dziesiątek lat, w nim kiedyś umierali i ginęli ich bliscy, w nim mieli umrzeć i oni. Ale być może znałem to miasto wyłącznie w swoim mniemaniu, a nie ich. I dawano mi to do zrozumienia. To była zabawa dla dużych chłopców. Nawet Christian Kerez nie był jak widać wystarczająco duży...

      Mój sąsiad zwija pomięty kawałek aluminiowej folii po kanapce w zgrabną kulkę. Niemal idealny kształt tej kulki może potwierdzać słowa jej twórcy o istotnej roli, jaką precyzja odgrywa w jego życiu. Schyla się i wyrzuca ją do małego śmietnika koło swoich stóp. Chcąc poprawić się w fotelu, chwyta oparcie przed sobą, a ja, spojrzawszy na jego palce, nie wiedzieć czemu stwierdzam, że wyglądają jak palce piekarza. Absurdalne skojarzenie, ale nic na to nie poradzę. Są kwadratowe, jakby nakreśliła je ręka rysownika mangi, mają szerokie paznokcie, których płytki są matowe i wyraźnie bledsze od skóry, mimo że czyste i zadbane. Wyobrażam sobie jak te palce, utytłane w mące i jajku, zagniatają porcję ciasta, międlą ją, spomiędzy nich wypływa żółta pulpa, a kiedy bezkształtna masa zmienia się wreszcie w foremną bułkę, te palce zaciskają się na trzonku noża i dwoma zręcznymi, ćwiczonymi od lat sztychami naznaczają ją piętnem; piętnem, jakie ma każda bułka nasza powszednia na podobieństwo pępka u człowieka. Tak jak pępek jest znakiem łączności z matką, tak te nacięcia świadczą o związku z piekarzem. A później wyobrażam sobie, jak kwadratowe palce o szerokich paznokciach wkładają tę bułkę do pieca, a dwie proste kreski pęcznieją razem z całą bułką, rozszerzają się, brązowieją i zaczynają przypominać wydepilowane i skrzyżowane szczeliny sromowe zachęcająco i tajemniczo wyzierające spośród fałdów pulchnego wzgórka łonowego; piekarniczy wybryk natury.

      I znów te skojarzenia... Jestem jak żołnierz ze starego dowcipu, któremu nawet biała chustka kojarzy się z dupą. Tłumaczyć może mnie tylko jedno – kiedy myślę o dupie, nie myślę o konkursie. Proste i nieskomplikowane, jak konstrukcja cepa albo umysł mężczyzny. Układ zero-jedynkowy. Białe albo czarne. Być albo nie być. Dupa albo konkurs...

      Konkurs...

      Terminu nie dotrzymaliśmy, bo nie dało się go dotrzymać. Inwestor znów nie uzgodnił projektu. Wezwano mnie do Warszawy na poważną rozmowę. I to nawet nie miała być rozmowa ostatniej szansy. Nie miałem więcej szans. Popłynąłem. Kary umowne były horrendalnie wysokie, wszyscy to wiedzieliśmy, ale mimo to podpisałem przecież tę cholerną umowę, nie wierząc w czarny scenariusz. A on się zdarzył. Ziścił się jak koszmarny sen. W perspektywie mam więc bankructwo albo wieloletni proces sądowy i również bankructwo. Po spotkaniu w ratuszu czeka mnie koniec. Wiem, że będę z tego spotkania wychodził jako człowiek skończony, człowiek, który nie ma już niczego, na którego nic i nikt nie czeka. Ani praca, bo jej już w zasadzie nie ma, ani rodzina, bo ma i zawsze miał ją jedynie na zdjęciach i w opowieściach, którymi częstował znajomych, a nie naprawdę. Podejrzewam, że Kerez jakoś doszedł do siebie, wrócił do swojej perfekcyjnej Szwajcarii z mocnym postanowieniem, że jego noga nigdy więcej nie postanie za linią Nysy Łużyckiej i Odry. Ja zaś wiem, że w moim przypadku to dojście do siebie nie nastąpi. Mogę już żegnać się z kontraktem, z pracownią, z życiem i ze wszystkim. Bo to wszystko nie ma już sensu. Ja nie mam dokąd wracać. Na serio zastanawiam się, czy śmierć boli.

      – I wtedy dzieje się coś, co jest do dziś jedną z wielu nierozwiązanych, ale chyba najbardziej tajemniczych zagadek powstania warszawskiego – głos Bogusława Wołoszańskiego sączy się z jakiegoś urządzenia posiadającego widać internet, sączy się z tyłu, zza mojego fotela, sączy się dość głośno, a przynajmniej zbyt głośno jak na mój gust i moje nerwy. – To wydarzenie zostało bowiem udokumentowane na tak zwanym filmie Schenka, podoficera Wehrmachtu, którego hobby było filmowanie swoich towarzyszy w różnych sytuacjach: na linii frontu, na tyłach, podczas walki i wypoczynku. Oto na jednym z ujęć tego filmu widzimy żołnierzy zeskakujących z czołgu należącego do zgrupowania Kampfgruppe „Reinefarth”. Czołg kieruje się w stronę jednej z kamienic przy ulicy Górczewskiej. Żołnierze znikają w jednym momencie, jeszcze w powietrzu, podczas zeskakiwania z pancerza czołgu. Znikają, jakby wycięto z filmu kilkanaście klatek, po prostu nie ma ich. Świadkowie towarzyszący Helmutowi Schenkowi podczas kręcenia filmu, ci, którzy przeżyli wojnę przysięgali, że to samo widzieli na własne oczy. Kilkanaście sekund później kamienica zawala się, grzebiąc pod gruzami również ów czołg...

      – Mógłbyś to łaskawie ściszyć, chłopie? – odwracam się do tyłu i wypluwam z siebie to pytanie, celując w szczelinę pomiędzy oparciami foteli.

      Widoczny w niej facet jest mniej więcej w moim wieku, mocno zaniedbany, z tłuszczykiem w okolicach pasa, szyi i na włosach. Trzyma w ręku czarnego iPhone’a i patrzy na mnie lekko obrażony.

      – Niby dlaczego? – pyta.

      Zerkam na swojego sąsiada. Gapi się w jakiś punkt przed sobą i uśmiecha, też do siebie, więc uznaję to za znak, żebym załatwił sprawę sam. Albo że ani Wołoszański, ani koleś z przetłuszczonymi włosami w ogóle mu nie przeszkadzają. A może boi się wdawać w dyskusję? Ja się nie boję. Jestem zbyt zmęczony i zbyt zdenerwowany. To zmęczenie i to zdenerwowanie niwelują moją obawę przed konfrontacją, konfrontacją z kimkolwiek. Jest mi wszystko jedno. Nie dbam o jej wynik. Chcę tylko świętego spokoju za wszelką cenę.

      – Dlaczego? – pytam faceta, unosząc się lekko, by mógł mnie zobaczyć, by mógł spojrzeć w moje przekrwione ze zmęczenia oraz niewyspania oczy i ujrzeć w nich swoje nemezis. – Dlaczego!? Bo jest środek nocy, a ja nie mam ochoty wysłuchiwać tego szwargotu, jasne? Za rozmawianie po niemiecku w środkach komunikacji podobno dostaje się w ryj, słyszałeś o tym? Czy to wystarczający powód?

      – Tu nikt nie mówi po niemiecku. Poza tym… – oblizuje usta i lekko czerwienieje jak rak wrzucony do wody stopniowo podgrzewanej do temperatury wrzenia, co sprawia, że skorupiak umiera, nawet tego nie zauważając. – Wydaje mi się, czy mi grozisz?

      Zastanawiam się nad tym, co powiedziałem, choć powinienem był się zastanowić wcześniej, zanim te słowa wyszły z mojego gardła razem z towarzyszącym im warkotem.

      – Nie – wzdycham. – Tylko to pierwsze jest powodem. Że jest noc, a ja nie mam ochoty tego słuchać, niczego nie mam ochoty słuchać, bo jestem śpiący, a i tak nie zasnę. I świadomość tego mnie dobija. Rozumiesz mnie? Teraz w porządku?

      – Teraz tak – ton jego głosu świadczy ewidentnie o tym, że mnie dobrze zrozumiał, że pojął mój dramat, ból, moją wściekłość. – Teraz wiem, o co ci chodzi. Słuchawki mi się po prostu skiepściły.

Скачать книгу