Sedno. Marek Stelar

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sedno - Marek Stelar страница 9

Автор:
Серия:
Издательство:
Sedno - Marek Stelar

Скачать книгу

      – Jeszcze mnie pan nie zna. Dopiero się poznaliśmy.

      – Ale to już mi wystarczy, żeby stwierdzić, że przeczy pan tej opinii o księgowych.

      – Powszechnej opinii – dodaje.

      – Powszechnej – zgadzam się potulnie.

      Wciąż zabijam czas.

      – I krzywdzącej.

      – Możliwe – kiwam głową.

      – Bo ja czasem myślę, wie pan, że to najlepszy zawód na świecie. Nawet pan nie wie, ile można mieć frajdy ze zwykłego bilansu.

      – To prawda, nie wiem – przyznaję, lekko kuląc się w sobie.

      Kurczyk stanowczo nie ma kompleksów na tle swojej profesji. Zerka na mnie trochę podejrzliwie, a ja wiem, że zrobię wszystko, żeby wciąż zabijać czas.

      – Ale nie uważa mnie pan za nawiedzonego? – pyta ostrożnie.

      – Czemu miałbym uważać pana za nawiedzonego? – dziwię się, z trudem pohamowując chęć podrapanie się w policzek. Takie gesty zdradzają wszystko, więc lepiej ich nie robić. – Nie uważam, żeby ktoś, kto fascynuje się swoją pracą, był od razu nawiedzony – uspokajam go.

      Siebie trochę też.

      – A pan? Lubi pan swój zawód? – Kurczyk zadaje kolejne pytanie.

      Hmm... Czy lubię?

      Pomyślmy. Przez całe studia byłem przekonany, że architekt to zawód dla mnie. Pomysły, idee, kreatywność, burze mózgów, szalone kreski pierwszych lat, stonowane i dostojne bryły lat ostatnich, wakacyjne praktyki w biurach projektowych w Danii, Holandii i raz w Stanach. A co, moich starych kiedyś było na to stać. Potem najlepszy projekt dyplomowy w Polsce, pięć lat w znanej londyńskiej pracowni architektury, dwa lata tyrania u nas: Warszawa, korpo, amfa, zarwane nad deską, przy komputerze i na imprezach noce. Wreszcie uprawnienia, powrót na stare śmieci i własna praktyka z Barczem, z którym odnieśliśmy od razu sukces, potem następne, też razem, a jeszcze później wdepnęliśmy w gówno. Również razem, tylko że ja trochę głębiej. Ale jeszcze po drodze okazywało się, że projektowanie to nie tylko projektowanie. To nie tylko konkursy architektoniczne. W proces inwestycyjny zaangażowanych jest mnóstwo ludzi, a większości z nich wydaje się, że to od nich właśnie ten proces zależy w największym stopniu. Niemal wyłącznie od nich. A dla mnie sprowadzało się to do użerania się z nimi wszystkimi: z branżystami, z urzędnikami, z wykonawcami i inwestorami, którzy sami nie wiedzieli czego chcą… A może to ja mam konfliktowy charakter? Zawód architekta przestał być dla mnie atrakcyjny. Nie wspominając o żonie Barcza, która w przeciwieństwie do mojej profesji atrakcyjna być zaczęła... Ale to już inny temat... No i to pieprzone Muzeum Sztuki Nowoczesnej...

      – Kiedyś lubiłem swoją pracę, ale mam chyba syndrom wypalenia zawodowego – wyznaję trochę wbrew sobie. – Taaak, to bardzo prawdopodobne. Nigdy nie sądziłem, że w moim życiu nastąpi taka chwila, ale wygląda na to, że właśnie nadeszła.

      Nie wiem, czemu decyduję się na szczerość wobec obcego człowieka. Może właśnie dlatego, że jest obcy? Dlatego, że więcej się nie spotkamy, nie zobaczymy, co da mi pewność, że mogę powierzyć mu niektóre sekrety swojego życia? Oczywiście nie wszystkie, ale mogę to zrobić ze spokojnym sumieniem, ponieważ wiem, że nigdy nie dojdzie do sytuacji, w której on mógłby tę wiedzę wykorzystać przeciw mnie. Może to rewanż za Waldemara alias Włodzimierza, a nie wyłącznie zabijanie czasu?

      – Znudziło się panu bycie architektem? – pyta Kurczyk z ciekawością.

      Nie jest to tego rodzaju ciekawość, z jaką zadaje się podobne pytania, wietrząc sensację, tylko taka ciepła, niemal troskliwa. To miłe.

      – To trochę bardziej skomplikowane – odpowiadam po chwili zastanowienia. – Ale można tak powiedzieć. Można powiedzieć, że znudziło mi się całe moje życie. Że chciałbym je porzucić. Wszystko, co mam.

      – Wszystko?

      – Wszystko – nagle zapalam się do tego pomysłu; to dopiero tlący się żar, ale wiem, że niewiele brakuje, by wkrótce buchnął płomieniem. – A mam sporo. Mam i nie mam. Ale to nie jest tego warte.

      Saab. Bang&Olufsen. Niekończąca się opowieść... Oto ja. Oto człowiek. Oto człowiek, który od dziecka miał wszystko: kochających siebie i jego rodziców, ciepły dom, dobry start, życie w dostatku, zdrowy rozsądek, łeb na karku. Jak można było to wszystko tak spierdolić i zostać z niczym? W którym miejscu i co poszło nie tak?

      Głupie pytanie. Nie, nie głupie – nie ma głupich pytań. Są tylko głupie odpowiedzi. A ja tak naprawdę chyba znam odpowiedź...

      – Przemyślał pan to dobrze? – pyta Kurczyk.

      – Nie, wpadłem na to dopiero teraz. Ale czasem lepiej za długo się nie zastanawiać, wie pan? Bo można się jeszcze rozmyślić.

      – Rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady? – Kurczyk rzuca sucharem. – O to panu chodzi?

      – Żeby pan wiedział. Może niekoniecznie w Bieszczady. Mógłbym zostać przewodnikiem sudeckim. Albo nawet niech będą te Bieszczady. Mógłbym być, bo ja wiem... drwalem. Mógłbym wypalać węgiel drzewny. Albo pracować przy jakimś gospodarstwie agroturystycznym, za darmo, tylko za wikt i opierunek. Oporządzać zwierzęta i tak dalej...

      – Nie pracował pan nigdy fizycznie, co? Ani nie uprawia pan żadnego sportu?

      – Skąd pan to może wiedzieć? – pytam z uśmiechem, bo Kurczyk zaczyna mi przypominać Cygankę zaczepiającą ludzi na mieście i zadającą im bezsensowne, choć brzmiące zagadkowo pytania, które mają ich zaintrygować, zatrzymać przez chwilę i w konsekwencji pozbawić paru złotych.

      Zabijanie czasu może być nawet zabawne, jak się okazuje. Wzrok Kurczyka przenosi się z mojej twarzy na moje dłonie.

      – Widzę pańskie ręce. Ręce inteligenta, jak mawiał mój ojciec. Niesplamione pracą, tak też mawiał, ale oczywiście się mylił. To był prosty człowiek, dla niego pobrudzenie się ziemią, węglem czy smarem było równoznaczne z tyraniem, natomiast grzebanie w papierach było lenistwem. Plamy z tuszu na palcach były dla niego świadectwem fizycznej ułomności. A pańskie ręce są zadbane. Nie bije się pan w ringu czy na macie, bo pana nos i palce by o tym świadczyły. Nie trzyma pan rakiety ani wioseł, bo nie ma pan otarć ani blizn... Miewa pan w nich wyłącznie ołówek albo komputerową mysz, nieprawdaż?

      – Zawsze mogę biegać, prawda?

      – Ładne spodnie... – patrzy znacząco na moje uda.

      Mam na sobie Hilfigery, stretche, slim fit, siedem stów za parę. Gdybym miał kupić sobie spodnie dzisiaj, musiałbym iść po nie do lumpeksu.

      – I...? – pytam.

      – Opinają szczupłe nogi człowieka, który przywykł do poruszania się samochodem i windą, a chodzi wyłącznie po pomieszczeniach w budynkach, ewentualnie podejmuje pan nadludzki wysiłek przejścia

Скачать книгу