Sedno. Marek Stelar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sedno - Marek Stelar страница 12
– O tym również wiem – mówię to szybko, bojąc się, że Pan Mądraliński zacznie zaraz przytaczać odpowiednie statystyki.
Nie mam ochoty słuchać o śmierci setek ludzi. Zerkam na człowieka z tyłu – siedzi z zamkniętymi oczami, w ręku ściska iPhone’a, a w uszy wetknięte ma moje słuchawki. Siadam na tyłku w swoim fotelu, wpasowując pośladki w lekkie zagłębienia wyciśnięte w cienkiej, twardej piance pod tapicerką setkami innych pośladków podróżujących po całym kraju.
– A boi się pan jeździć autem? – pyta Kurczyk, odsuwając się lekko, żeby zrobić mi miejsce.
Podłokietnik rozdzielający nasze siedzenia jest schowany między oparciami. Dzięki temu mamy te kilka centymetrów przestrzeni więcej, ale, również przez to, co jakiś czas delikatnie trącamy się łokciami, a nasze ramiona stykają się na moment przy każdym ruchu w fotelu. Nie lubię tego. Nie lubię dotykania obcych i przez obcych. Nie lubię naruszania mojej przestrzeni osobistej. Nie lubię ludzi. Lubię tylko ojca i Barcza. I jego żonę lubiłem.
– Nie, oczywiście, że nie boję się jeździć samochodem – odpowiadam z przekonaniem.
– No, właśnie. A latać?
Oblizuję usta.
– Tak, boję się latania – mówię cicho.
Kłamię.
Uwielbiam latać samolotami. Uwielbiam tę swobodę związaną z unoszeniem się nad ziemią. Uwielbiam bezwładność własnego ciała przy przepadaniu podczas turbulencji, nagłym obniżaniu wysokości czy lądowaniu. Wciskanie w fotel przy starcie. Leciuteńką dezorientację przy przechyle na skrzydło podczas skrętu. Kontrast między ciasną rurą kabiny a wielkim błękitem za małym okienkiem. Chwila oddechu dla klaustrofobika. Świadomość, że w kilka godzin pokonuję ogromną odległość, że stalowy ptak przenosi mnie w tak krótkim czasie w zupełnie inny świat, inny czas, inny klimat. Nawet te turbulencje wzbudzają mój entuzjazm. Ufam samolotom, ufam pilotom, wierzę, wierzyłem w swoje szczęście i to wszystko pozwalało mi zawsze czuć frajdę z latania. Ale nie chcę tłumaczyć Kurczykowi, dlaczego tłukę się drugą klasą nocnym pociągiem. Bo nie mam forsy na bilet lotniczy ani nawet na paliwo i bramki na autostradzie, ani na hostel w Warszawie. Bo jestem skończony. Wypalony, o czym już wie, i skończony, o czym nie ma pojęcia i o czym nie chcę mu już mówić. Bo i po co?
Rozmowę przerywa nam konduktor, a właściwie ja sam, korzystając z tego, że przechodzi obok nas. Kiedy mija mój fotel, przez chwilę patrzę za nim, na dyndający mu u pasa skaner, po czym wołam, ale niebyt głośno:
– Przepraszam pana!
Konduktor odwraca się. Jest duży, pękaty i przypomina gruszkę, awokado albo wańkę-wstańkę: jego ciało od szyi w dół rozszerza się równomiernie, osiągając najszerszy obwód w miejscu, w którym pasek stanowi granicę między służbową koszulą i służbowymi spodniami, a potem znów się zwęża, rozdzielając się na nogi o grubych udach i cienkich goleniach, obleczonych w miękki, granatowy materiał. Wygląda jak groteskowo przerysowana postać z kreskówki i to takiej głupio topornej i brutalnej: dla przestymulowanych dzieci wyrastających już z przytulanek, ale jeszcze nie na tyle dużych, by móc oglądać przemoc w wydaniu filmowym.
– Taaak? – pyta, a fałd podbródka kołysze się nad niemal niewidocznym kołnierzykiem koszuli i węzłem krawata, zasłoniętymi przez kolejne fałdy skóry wiszące u szyi.
– Mam prośbę. Czy nie dałoby się przygasić nieco światło? Całą noc będzie się tak palić? – wskazuję rzędy lamp bijące w oczy białym, nieprzyjemnym światłem.
Konduktor spogląda w górę, a skóra podbródka naciąga się trochę, dzięki czemu na chwilę pojawia się węzeł krawata. Potem znów opuszcza głowę, na powrót zakrywając węzeł i kołnierzyk. Mruży oczy i pochyla się nade mną. Jego twarz jest tak blisko mojej, że widzę na niej kropeczki odrastającego zarostu, którymi usiane są fałdy i czuję zapach piernika; konduktor musiał przed chwilą zjeść jakieś ciastko.
– Można je tylko całkiem zgasić – oświadcza, dyskretnie ściszając głos, który bulgocze mu w gardle ściśniętym krawatem. – Nie da się przyciemnić.
– To niech pan to zrobi – odpowiadam i dodaję po chwili: – Zgasi je. Jeśli możemy pana prosić. Myślę, że jestem wyrazicielem życzenia większości...
– Nie mogę zgasić całkiem światła. W pociągu grasują złodzieje. A potem, jakby co, będzie moja wina – prostuje się, wzrusza ramionami i odchodzi, kołysząc fałdami ciała i materiału.
Patrzę za nim w milczeniu, patrzę jak idzie pomiędzy fotelami na szeroko rozstawionych nogach człowieka przywykłego do lekkiego kołysania, a u pasa dynda mu skaner, który obija się o biodro i o jeszcze większy niż brzuch tyłek.
– Paranoja, co? – pyta Kurczyk, rzucając znad oparcia ostatnie spojrzenie za odchodzącym konduktorem. – Państwowy pociąg. W pociągu nieco ponad dwieście pięćdziesiąt osób. I drużyna konduktorska. A on nie chce wyłączyć światła, bo gdzieś w pociągu grasują złodzieje... Nie wierzę – kręci głową. – Skąd on może wiedzieć, że to złodzieje? A nawet jeśli to wie, to dlaczego nic z tym nie zrobi?
Wzruszam ramionami.
– Konduktorzy znają złodziei z widzenia i boją się – sprzedaję tę informację Kurczykowi, bo wygląda na to, że Pan Mądraliński nie wie jednak wszystkiego. – Tym gnojom i tak nic nie udowodnią, a nawet jak jakiegoś złapią albo wskażą ich policji, to zostają ich koledzy, którzy będą się mścić. Wie pan, mówiąc o kolegach, mam na myśli tych mniej znanych i jeszcze nieopatrzonych przez załogi, takie złodziejskie rozpoznanie. To są zorganizowane grupy. Podobno potrafią usypiać całe wagony, rozpylając jakiś gaz. Nie żadne prymitywne częstowanie zaprawioną barbituranami wódką, jak Antek-usypiacz sprzed kilkunastu lat, tylko działanie na masową skalę. Mniej pracy, większy zysk. Kapitalizm w służbie bandytyzmu.
– Dlatego właśnie nie należy przyjmować poczęstunku od nieznajomych.
– Przypominam, że pan mnie też częstował.
– Kanapką z łososiem, a nie wódką.
– Nieważne. Zapach wędzonego łososia zabija zapach leków równie dobrze jak smród wódki.
– O, nie przyszło mi to głowy... – dziwi się Kurczyk. – Ale pan ostrożny...
Prawie parskam śmiechem. Ostrożny... Gdyby usłyszał to Barcz, też by parsknął, a zaraz potem zacząłby płakać.
Barcz. Mój wspólnik. Barcz i jego żona. Tkwiłem w szambie głębiej niż Barcz. Nasza spółka jest specyficznym tworem, właściwie na samym początku nie potrzebowałem go w ogóle – to ja miałem kasę, to ja miałem mnóstwo doświadczenia, ale chciałem mieć przy sobie kogoś, komu mógłbym ufać, kogoś równie pracowitego jak ja, kogoś, kto by mnie zastąpił, jakby co. Barcz był w porządku. Barcz był moim kumplem z roku, byliśmy w jednej grupie i pomagaliśmy sobie. Właściwie to ja mu pomagałem, bo jego nie było stać czasem nawet na drugie śniadanie. Imprezowaliśmy razem na studiach, spaliśmy z tymi samymi dziewczynami i nie