Sedno. Marek Stelar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sedno - Marek Stelar страница 10
– Więc drwalem pan raczej nie zostanie.
– Czyli Bieszczady odpadają – wzdycham. – Zostają Karkonosze. Może być. Lubię je.
– Ja też. Pewnie dlatego mieszkam w ich okolicy.
– Naprawdę? Nie jest pan z Warszawy?
– Nie – Kurczyk śmieje się cicho. – A co, wyglądam, jakbym był?
– Cóż, człowiek jest tylko więźniem własnych wyobrażeń. Skoro jedzie pan ze Szczecina do Warszawy i nie jest pan ze Szczecina...
– A kto powiedział, że jadę do Warszawy? – uśmiech Kurczyka jest teraz chytry. – Może jadę do Poznania i tam mam przesiadkę do Wrocławia?
– Przedstawiając się powiedział pan, że spędzimy ze sobą całą noc. W Poznaniu mamy być przed drugą...
– Dobrzeee – rzadkie brwi Kurczyka unoszą się. – Dobrze pan kombinuje! Ale to, że jadę do Warszawy, niekoniecznie musi oznaczać, że tam mieszkam. Bo mogę tam na przykład tylko pracować, prawda?
– Prawda. A gdzie pan mieszka?
Zabijam czas, ale coraz mniej myślę o zabijaniu, a coraz więcej o Kurczyku. Intryguje mnie.
– W Świeradowie – odpowiada wesoło. – To co prawda Izery, ale do Karkonoszy blisko.
– Dużo roboty dla księgowego to w Świeradowie chyba nie ma? – pytam zdziwiony.
– Nie, dlaczego? – on też się dziwi. – Pan wie, ile tam jest pensjonatów, knajpek i innych przybytków? To wszystko działalność gospodarcza, ci ludzie potrzebują takich jak ja. Dlatego dzielę pracę między Warszawkę i Świeradów. I jakoś sobie radzę...
– To miło – bąkam i w tym samym momencie czuję, że za chwilę znów będę musiał iść do toalety.
Jest we mnie przekonanie, nie podejrzenie, a właśnie przekonanie, że im bliżej miasta stołecznego Warszawy będziemy, tym częściej będę musiał korzystać z ciasnego pomieszczenia na końcu wagonu. Taka kłopotliwa zależność. Tak jak teraz.
Chcę wstać, kiedy słyszę, że z tyłu konduktor zaczyna sprawdzać bilety. Stwierdzam, że wytrzymam jeszcze chwilę. Gdyby nie było mnie teraz na miejscu, a potem, po powrocie z toalety jakimś cudem bym zasnął, konduktor obudziłby mnie, żebym pokazał mu bilet. Wyciągam go więc z kieszeni i z zaskoczeniem widzę, że Kurczyk nie ma papierowego biletu, tylko elektroniczny. Patrzę, jak uaktywnia komórkę, wyświetla plik z kodem QR i dziwię się, sam nie wiem czemu.
– Nowoczesność w domu i zagrodzie – Kurczyk szczerzy się do mnie, kiedy spostrzega mój wzrok.
– Gratuluję – mruczę.
Konduktor kasuje mój bilet i skanuje kod z komórki Kurczyka. Kiedy nas mija, wstaję i wlokę się w kierunku toalety. Odczekuję aż opuści ją mężczyzna o świńskim karku. Zostawia za sobą smród przetrawionego, tłustego żarcia, potu i papierosowego dymu, od którego czuję mdłości. Mimo to wchodzę do środka, natykając się od razu na swoje odbicie w wielkim lustrze, wielkim tylko dlatego, że zajmuje pół ściany. W tej klitce wszystko wygląda na większe, powinna być miejscem terapii dla ludzi z kompleksem niższości na tle wzrostu albo małego ptaszka. Moja twarz też wydaje mi się większa. Moja zmęczona twarz, której boję się spojrzeć w oczy. Boję się tego, co w nich zobaczę oprócz zmęczenia. Mimo to opieram się rękami o umywalkę i spoglądam. Jest w nich pustka. Zmęczenie, a za nim ta pustka, bezdenna i beznadziejna. A gdzieś w tej pustce tkwi żona mojego wspólnika, Barcza.
I kiedy tak patrzę w swoją wychudłą twarz z podkrążonymi oczami, słyszę straszliwy pisk i czuję szarpnięcie, które rzuca mną o ścianę. Pociąg zaczyna gwałtownie zwalniać, a ja, wciąż przyciśnięty do ściany toalety, czuję, jak moje ciało poddawane jest przeciążeniu, które niemal rozpłaszcza mnie na zimnej stali. Przypominam sobie, jak Kurczyk w bardzo plastyczny sposób opisywał, co dzieje się z ludzkim ciałem podczas katastrofy. I to mi nie pomaga. Nagle gaśnie światło i obejmują mnie macki przeraźliwego strachu. Wyciskają z płuc powietrze, mrożą mięśnie i parzą żółcią podchodzącą do gardła. To nie jest zwykle hamowanie. To hamowanie awaryjne. Czuję wibracje, w jakie wpadł wagon. Cała jego konstrukcja przenosi mechaniczny wysiłek hamulców zaciskających się na obręczach kół, drżeniem zarażają się kolejne jej elementy, aż wreszcie to pomnożone przez masę dygotanie dociera do panelu ściany, na której jestem rozpłaszczony i przechodzi na mnie. Na mój policzek, na twarz i poprzez szyję na resztę mojego ciała.
Dygoczę.
Bezskutecznie próbuję usunąć z myśli wizję pociągu nadjeżdżającego z naprzeciwka po tym samym torze. Przez chwilę mam nadzieję, że to wszystko dzieje się za sprawą samochodu, który utknął na przejeździe kolejowym, a kierowca stoi obok niego i rozpaczliwie macha rękami, próbując ocalić swoje auto, na które zbierał pół życia, zapożyczył się u rodziny i znajomych. Albo po prostu je kocha tak, jak tylko facet może kochać swój samochód, kocha je bardziej niż jakąkolwiek kobietę w swoim życiu, albowiem bracia i siostry uwierzcie bądź nie – istnieją i tacy faceci. A może samochód jest służbowy i kierowca boi się utraty pracy, którą zabierze mu bezwzględny szef, nie zważając na jego trudną sytuację, kurwa, nie wiem: żona w ciąży, chore dziecko... A może nawet na tylnym siedzeniu samochodu, w małym foteliku śpi to jego dziecko, a on, stojąc między nim a lokomotywą w jakimś stuporze uniemożliwiającym jakikolwiek ruch, jeszcze się łudzi, że nie stanie się to, co zawsze w takich przypadkach się dzieje. Dzieje się koszmar. Potem, gdzieś tam w mojej głowie, kierowca zmienia się w samobójcę, którego w ostatniej chwili wypatrzył na torze maszynista. Ludzką sylwetkę wymacaną snopem światła padającego z reflektorów lokomotywy, skurczoną postać pełzającą po torach i usiłującą przybrać najlepszą pozycję do śmierci, pragnącą zrobić coś wreszcie dobrze i porządnie, po raz pierwszy i zarazem ostatni w swoim zasranym, przegranym i nieudanym życiu. Postać, która za chwilę zmieni się w rozwłóczone po torowisku skrwawione ludzkie szczątki.
Niewiarygodne, ile myśli może przelecieć przez mózg w takim momencie, w jakim właśnie jestem, przylepiony spoconym policzkiem do zimnej ściany toalety. Tak krótkim, tak strasznym i takim ostatecznym momencie. Jakby czas się nagle zatrzymał, równocześnie płynąc. Wszystko staje. Wszystko, prócz twoich myśli, które ścigają się z nim w niepojętym umysłem wymiarze albo właśnie poza nim, poza jakimkolwiek wymiarem. I kiedy ten wyścig w mojej głowie kończy się, a ja czuję, że czas zaraz ruszy, by stało się nieuniknione, wciąż mam nadzieję, że to nic. Nic... Obcy człowiek, nawet dziecko, które wciąż jest wyborem: ono albo ja, choć szanse z oczywistych względów miałbym wyłącznie ja, a nie ono. Wciąż mam nadzieję, że to, co się dzieje z pociągiem, dzieje się przez głupie półtorej tony stali, szkła, plastiku i gumy albo sto kilo mięsa i kości w osi toru, pomiędzy dwiema szynami, po których się toczyłem ku swemu przeznaczeniu. A może nawet te piętnaście czy dwadzieścia kilo w małym, styropianowym foteliku przypiętym pasami do tylnego siedzenia, otoczone tymi blachami, szkłem, plastikiem i gumą; dwadzieścia kilo mięsa, którego los jest już przesądzony. Trudno. Życie. Takie rzeczy się zdarzają. Wiem to i wiem też, że nie jestem w stanie nic z tym zrobić, dlatego w tym czasie poza czasem, w którym jestem, wolę myśleć o małej istocie w styropianowym foteliku jako o mięsie właśnie. Wierzę, że nawet jeśli tam faktycznie jest, to śpi. I wciąż też wierzę, że jeśli