Sedno. Marek Stelar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sedno - Marek Stelar страница 13
W końcu posuwałem mu żonę.
Widzę jak konduktor otwiera szafkę sterowniczą na końcu wagonu. Światło przygasa i robi się cudownie, zaraz jednak na powrót wszystkie lampy jarzą się bolesną dla oczu bielą. Po chwili światło gaśnie całkiem i robi się ciemno. To też jest miłe, miłe dla oczu, lecz nie trwa długo. Cała procedura powtarza się kilka razy, a kończy się tym, że światło zostaje, jak było. Konduktor spogląda na mnie przeciągle przez prawie całą długość wagonu i widząc, że go obserwuję, daje mi czytelny znak, wzruszając ramionami. „Próbowałem”.
Próbował. To też się liczy. Ja nie próbowałem, choć mogłem. Może gdybym próbował, chociaż odrobinę próbował, to wszystko potoczyłoby się inaczej i nie byłoby mnie tutaj?
Przez jakiś czas trwamy z Kurczykiem w milczeniu, zatopieni we własnych myślach. Słyszę cichą rozmowę dobiegającą skądś z przodu. Ładna dziewczyna, czarnowłosa Kriss de Valnor, rozmawia z kędzierzawym mężczyzną. Słyszę jej ciepły, choć nieco napięty głos i jego wschodni akcent, kiedy nieporadnie wysławia się po polsku. Słyszę, że mężczyzna jest Ukraińcem i pracuje w Polsce na budowie. Jego głos też jest przyjemny, brzmi w nim jakaś nieśmiałość, dziewczynie wyraźnie się to podoba, to też mogę usłyszeć z kolei w jej głosie. Oba głosy cichną po chwili, oba miłe, ten nieśmiały i ten zalotny choć nieco napięty, odpływają ode mnie gdzieś daleko. Próbuję zasnąć. Jak zwykle bez skutku. Pociąg tymczasem przecina noc, wbija się w nią, rozdziera czołem lokomotywy, robi to, co ja chciałem zrobić w swoich snach o własnym grobie, a czego zrobić nie byłem w stanie. Drzeć mrok na kawałki albo drążyć w nim tunel, który prowadził do światła. Z drugiej strony tunel, który drążył „Bogusław XIV” w mroku nocy prowadził mnie konsekwentnie do Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy, a więc do zguby.
Cóż... Jak się nie obrócisz, dupa zawsze z tyłu.
Słyszę czyjś podniesiony głos. Spoglądam ponad oparciem fotela i widzę Turwida, który zawzięcie peroruje coś swojemu koledze, używając środków ekspresji w postaci własnych rąk. Macha nimi jak przewodnik autokarowej wycieczki Orbisu usiłujący porozumieć się z enerdowskim celnikiem.
Jacek Turwid jest wysokim, szczupłym mężczyzną o dystyngowanych ruchach. Przypomina nieco rzymskiego cesarza z alabastrowych popiersi wystawianych w muzeach: ma prosty nos i gęste brwi wędrujące w zależności od stanu emocjonalnego po wysokim, arystokratycznym czole. Wędrują między oczami a kępką włosów nad czołem, sterczącą niczym wyspa trzcin na spokojnych wodach łysiny. Reszta włosów, która pozostała po bokach głowy, jest sczesana do przodu jak u Napoleona i sterczy na boki niczym srebrzyste liście wawrzynu wieńczące skronie Juliusza Cezara. Zamiast szalika Turwid na szyi ma bordową apaszkę wystającą spod kołnierzyka rozpiętej i rozchełstanej koszuli w kolorze antracytu. Odwraca się nagle i nasze spojrzenia spotykają się na moment. Siadam, chowając się za oparciem i udaję, że nic się nie stało. Po chwili znów dyskretnie wyglądam, tym razem z boku fotela. Turwid rozgląda się po wagonie. Kiedy widzę, że rusza w naszym kierunku, delikatnie trącam Kurczyka łokciem, żeby zdążył się przygotować. Tak to jest, kiedy krzyżujesz spojrzenia z jakimś chujem skończonym.
Kiedy krzyżujesz z kimś takim spojrzenia, w końcu dochodzi do konfrontacji.
– Zobaczcie, panowie, coś dziwnego dzieje się za oknem – Turwid dociera do nas, pochyla się i wskazuje szybę.
Spowija mnie zapach wody toaletowej. Jest tak intensywny, że zaczynam zastanawiać się, co miał maskować. Odwracamy z Kurczykiem głowy w prawo, jak na komendę. Widzimy swoje odbicia w czarnej tafli szyby.
– Co dziwnego? – pytam Turwida, ignorując kręcenie w nosie.
– No, niech panowie spojrzą.
– Jest ciemno – zauważa Kurczyk. – A w wagonie pali się światło, więc nic nie widać.
– Trzeba przyłożyć nos do szyby i osłonić twarz dłońmi – niecierpliwi się Turwid, wywracając oczami. – Dzieckiem nigdy pan nie był czy co?
– Może po prostu niech pan nam wyjaśni, o co chodzi – proponuję, a Kurczyk przytakuje mi skinieniem głowy.
Chyba obaj nie mamy ochoty na przepychanie się przy oknie. Turwid wzdycha. Robi to teatralnie, jakby stał na deskach sceny, a nie w wąskim przejściu w wagonie kolejowym. Zamyka oczy, otwiera je, wbija wzrok w okno, a potem opuszcza go, patrząc na nas z wysokości swojego metra osiemdziesięciu wzrostu. Prawie jak ze sceny na pierwszy rząd widzów. Ale taki wzrok mają zwykle średniej klasy aktorzy chałturzący w jednoaktówkach o komediowym zabarwieniu i to przed widownią składającą się ze spędzonej ze szkół młodzieży zainteresowanej sztuką mniej więcej tak, jak my z Kurczykiem jesteśmy zainteresowani Turwidem.
Czyli niemal wcale.
– O gwiazdy chodzi – mówi Turwid.
Nie, on nie mówi. On tako rzecze.
– Co dziwnego jest w gwiazdach? – dziwię się.
– W tych akurat jest – Turwid pokazuje okno, a sygnet na jego palcu miga krótkim, białym blaskiem odbitego światła niczym spalający się na tle nieboskłonu meteor. – Tam, za oknem, jest Krzyż Południa.
– Słucham?
– Krzyż Południa. Taki gwiazdozbiór.
– No i? – pyta Kurczyk.
– Pan nie wie, że Krzyża Południa nie widać z naszej półkuli?
– Owszem, wiem to. Chyba każdy to wie.
– Nie każdy – Turwid odrobinę unosi podbródek, jakby fakt, że on wie, lokował go w jakiejś elicie.
Milczę. Nie chce mi się gadać. Teraz kolej Kurczyka, żeby załatwić sprawę. Robię to samo, co on wtedy, kiedy przywoływałem do porządku gościa z iPphone’em siedzącego za nami. Czyli nic. Patrzę obojętnie na oparcie i na kurczowo zaciśniętą na nim dłoń Turwida. Ma paznokcie obgryzione aż do mięsa. O ile na końcu pasma moich skojarzeń dotyczących palców Kurczyka znajdowała się bardzo atrakcyjna rzecz, w przypadku paznokci Turwida naturalnym skojarzeniem jest prosektorium albo film grozy. Kończą się w połowie naturalnej długości bladoczerwoną krechą. A te krechy przypominają mi pręgi na szyi żony Barcza.
– Myli się pan – Kurczyk cedzi