Sedno. Marek Stelar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sedno - Marek Stelar страница 7
– Jak brzmi ta pańska definicja? – pytam z uprzejmym, ale autentycznym zainteresowaniem, bo księgowy zaczyna mnie zaciekawiać.
– Skończony chuj – kiwa z przekonaniem głową i opiera się o zagłówek fotela, zamykając oczy. – Tak brzmi moja definicja tamtego człowieka.
Potem otwiera jedną powiekę, spogląda na mnie tym okiem, które się spod niej wyłoniło jak obiektyw spod przesłony nastawionej na długi czas naświetlania i nie odwracając głowy, mruczy:
– Sam pan powiedział, że lubi wyrażać się precyzyjnie?
– To prawda – potwierdzam, lekko zszokowany. – A pańska wypowiedź spełnia wysokie kryteria, jeśli chodzi o jej precyzję. Naprawdę wysokie, muszę to przyznać. Kim on jest, oprócz tego, że skończonym chujem?
– Naprawdę pan go nie kojarzy?
– Nie.
– To wybitny aktor. Nazywa się Jacek Turwid.
– Nie chodzę do kina. Zwłaszcza na polskie filmy. Nie mam czasu.
– To warszawski aktor teatralny, ale często grywa w filmach. I w serialach…
– Nie oglądam telewizji. Na to też nie mam czasu. A w Warszawie bywam ostatnio wyłącznie z konieczności i najrzadziej, jak się da...
– Tak się składa, że znam dobrze kogoś, kto jest wżeniony w dalszą rodzinę tego dupka. Mówię panu, co ja się o nim nasłuchałem...
– I we wszystko to pan uwierzył?
– Tak. Wie pan, mam naprawdę solidne podstawy, żeby uwierzyć we wszystko, co mi ta moja znajoma osoba opowiada o tym człowieku.
– Skoro pan tak mówi...
– Tak mówię – potwierdza z przekonaniem w głosie. – Chuj skończony. Popularny, ale chuj. Popularny i lubiany w dodatku, niech pan sobie wyobrazi...
– Nie ma w tym jakiejś sprzeczności?
– Nie. Nie w jego przypadku. Turwida lubią wyłącznie ludzie, którzy go nie znają osobiście. Tacy, którzy oglądają go na ekranie i na podstawie roli, jaką gra, wyrabiają sobie o nim opinię. Wie pan, ludzie z rodzaju tych, którzy spotykając na ulicy Żmijewskiego proszą go, żeby ich wyspowiadał. Żmijewskiego pan kojarzy...? – kiwam głową. – No właśnie. A Turwid jest doskonałym przykładem tego, że można być popularnym i lubianym oraz chujem skończonym jednocześnie. To swego rodzaju paradoks. Paradoks Turwida.
Milczę, nie wiedząc, co odpowiedzieć. On też milczy. Siedzimy tak przez chwilę w tym naszym wspólnym milczeniu, patrząc w okno, za którym widać pusty już peron. Spowija go mglista poświata w różnych odcieniach żółci i pomarańczy, złamana niebieskawym, mdłym światłem podwieszonych pod wiatami wyświetlaczy. Widok za oknem przypomina trochę wielkie, bogato urządzone oceaniczne akwarium w jakimś cztero- czy pięciogwiazdkowym hotelu, ale bez rybek. Bez życia. Jest w nim coś przejmującego i zimnego równocześnie. Coś zatrważająco samotnego i koszmarnie ostatecznego.
– No, to wreszcie ruszyliśmy – oznajmia nagle z zadowoleniem księgowy i zerka na zegarek, wyłuskując go najpierw spod rękawa brązowego, wełnianego sweterka. – Dwudziesta trzecia dwadzieścia siedem. Dokładnie o czasie.
Nawet nie poczułem, że pociąg rusza. Maszynista, jakby chcąc się zrehabilitować za przygrzmocenie w skład kilka minut wcześniej, robi to tak delikatnie, że nie czuję najlżejszego szarpnięcia. To skąpane w nikłym świetle lamp peron, wiaty i mur oporowy zaczynają się nagle poruszać, jak w nieśmiertelnym gagu z komedii „Ściśle tajne”, którą pamiętają już chyba tylko Val Kilmer i paru innych starców w moim wieku.
– Pan pozwoli, że się przedstawię, skoro mamy już wspólnie spędzić noc – mój towarzysz podróży wyciąga przed siebie rękę, grzebiąc tym ruchem moje ostatnie szanse na sen. – Waldemar Kurczyk.
Ściskam jego dłoń, bo co innego mogę zrobić?
– Sebastian Kolasiński – mówię, czując pod palcami ciepło.
Dawno nie czułem ciepła drugiego człowieka. Puszczam jego rękę, nasze dłonie rozdzielają się, a Kurczyk mięknie, przestaje być taki sztywny. Rozpłaszcza się w swoim fotelu, jakby wreszcie zrzucił z barków jakiś ciężar.
– Powiem panu coś w zaufaniu. Naprawdę mam na imię Włodek, Włodzimierz, ale zawsze wolałem imię Waldemar, wie pan? Jak ten duński książę.
– Włodzimierz też brzmi nieźle – zauważam.
Nie wiem, czemu próbuję być grzeczny, zamiast zbyć go jakimś niezobowiązującym mruknięciem albo nawet milczeniem. Ciszą. Ciszą, która ucina wszystko. Ciszą, którą tak kocham i której teraz tak bardzo potrzebuję. Ciszą, której boją się wszyscy dookoła mnie.
Nie jestem uprzejmy z natury. Jestem uprzejmy na tyle, na ile wymaga tego sytuacja. Moja uprzejmość jest podręczna, nie jest częścią mnie. Sięgam po nią, kiedy jest potrzebna do załatwienia sprawy. Sięgam po nią, tak jak mężczyźni pytani przez żony, gdzie byli tyle czasu, sięgają po kłamstwo, albo kobiety mające dostać solidny mandat sięgają po płacz. Jestem nauczony uprzejmości, jest ona wynikiem wieloletnich starań moich rodziców i nauczycieli na wczesnym etapie mojego rozwoju, a nie wrodzoną zaletą lub wadą – zależy jak na to spojrzeć.
I teraz też po nią sięgam, choć nie mam takiej potrzeby. Może to reakcja na wyznanie Kurczyka? Ludzie zwykle nie dzielą się tak osobistymi rzeczami z innymi ludźmi, zwłaszcza dopiero co poznanymi. Może właśnie dlatego uznaję, że powinienem poczęstować go słownym odpowiednikiem przyjacielskiego poklepania po plecach. Zapewne, choć czy rzeczywiście jest to odpowiedź na pytanie: Dlaczego próbuję być grzeczny?
A może wcale nie próbuję? Może po prostu chcę zabić czas, jaki mi pozostał? A cisza go nie zabije. Cisza sprawi, że wyda się o wiele dłuższy. Jestem rozdarty między pragnieniem ciszy a żądzą mordu na czasie.