Sedno. Marek Stelar

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sedno - Marek Stelar страница 6

Автор:
Серия:
Издательство:
Sedno - Marek Stelar

Скачать книгу

dłoni, a ja mu zazdroszczę. Marzę, rozpaczliwie marzę, żeby mieć wyłącznie takie problemy jak on. Z rozkoszą zamieniłbym spierdolone życie na zepsute słuchawki. Nawet za dopłatą.

      – Dlaczego miałbym mieć brudne? – pyta.

      Jeśli stan jego uszu jest taki sam, jak reszty, mogę spisać słuchawki na straty. Ale nie zależy mi już na nich. Na niczym mi przecież nie zależy. Nie słucham już muzyki. Tylko cisza jest mnie jeszcze w stanie odprężyć. Nie mam też już z kim rozmawiać przez telefon. Daję więc swoje słuchawki człowiekowi z przetłuszczonymi włosami, nie planując nawet, by prosić później o ich zwrot. Po chwili zastanowienia wyciskam z siebie jeszcze ciche „przepraszam”. Należy mu się. Taka prawda. W końcu mu groziłem. I to też jest prawda...

      A teraz przychodzi czas, żebym wreszcie udał się tam, gdzie będę mógł pozbyć się ciężaru w podbrzuszu. Najwyższy czas. Wstaję, czując niemal wszystkie mięśnie swojego ciała i ruszam w stronę toalet. Idę powoli, mijając siedzących ludzi i obrzucając obojętnym spojrzeniem ich twarze. Różne twarze. Ładne, brzydkie, stare i młode.

      Małżeństwo po pięćdziesiątce, para związanych ze sobą na złe i na jeszcze gorsze ludzi, których musiałem przepuścić, żeby mogli dostać się na swoje miejsca. Burkliwy ton mężczyzny o świńskim karku i świszczącym oddechu i jego słowa: „Ja siedzę przy oknie, muszę się wyspać” rzucone do żony są jak motto ich związku przypieczętowanego świętym węzłem małżeńskim. Co Bóg złączył niech człowiek nie rozłącza, ale w mojej opinii Bóg wymiksowuje się z imprezy zwanej małżeństwem wkrótce po zakończeniu miesiąca miodowego, zostawiając młodą parę na pastwę życia. Jeśli w ogóle kiedykolwiek ktoś go na taką imprezę rzeczywiście zaprosił, a nie wynajął jedynie Jego dom i opłacił Jego sługę, by zacząć ją z przytupem. I oczywiście przy założeniu, że Bóg w ogóle istnieje.

      Śliczna dziewczyna ze słuchawkami na uszach i notebookiem w rękach. Przypomina mi Kriss de Valnor, najpiękniejszą kobietę z mojego dzieciństwa. Nie wiem, jaka jest, czy jest ciepłą, miłą dziewczyną, czy zdzirowatą suką, ale nie interesuje mnie to. Nie w tych okolicznościach. Widzę tylko, że jest piękna. Jak Kriss. Piękno jej twarzy sprawia, że nawet nie myślę o tym, co jest poniżej szyi. To u mnie rzadkość. To chyba w ogóle rzadkość u ludzi, by poczucie piękna brało górę nad instynktem. Zwłaszcza TYM instynktem.

      Łysy chłopak z lekką nadwagą, którą większość ludzi bierze za efekt pakowania na siłce, a która jest wyłącznie skutkiem żarcia kebabów z dużą ilością sosów. Ma na sobie koszulkę firmy FTP, czyli Fidelis Tibi Poloniae, czyli Tobie wierni Polsko, koszulkę-kolaż motywów powstańczych i ogólnonarodowych. Prym wiedzie wymachujący szablą husarz dosiadający zakutego w blachy konia przypominającego transporter opancerzony albo przedziwną machinę wojenną rodem ze steampunkowej wizji postapo. Na szyi chłopaka wisi czarnobiały szalik Legii Warszawa. Ewidentnie kibol, do bólu archetypiczny. Na szczęście nie jest pijany, a przynajmniej nie w sztok.

      Dwóch facetów: jeden w średnim wieku z łysiną na czubku głowy, drugi dużo młodszy, ubrani po warszawsku, z wbitymi w okno obojętnymi spojrzeniami z delikatnie skrzącym się w nich pytaniem „Co ja robię w tym chlewie?”. Siedzą obok siebie, przyciszonymi głosami wymieniając zdawkowe uwagi w przerwach między wpatrywaniem się w okno. Tacy ludzie jak oni bywają na najlepszych stołecznych imprezach, a kiedy się na nich spotykają, muskają się policzkami całując powietrze w okolicach swoich uszu z cichym „mła”.

      Kędzierzawy mężczyzna w nieokreślonym wieku i obojętnym spojrzeniu czarnych oczu. Siedzi wciśnięty w swój kąt, obejmując się ramionami wpół, jakby marzł. Zwracam uwagę na jego dłonie – są wielkie, o takich dłoniach marzy każdy koszykarz. Nieogolone policzki ma lekko zapadnięte, stan jego zarostu może świadczyć o tym, że albo zapuszcza brodę, albo nie dba o swój wygląd. Wnioskując po jego garderobie, stawiałbym jednak na to drugie.

      I inni. Tacy różni i tacy sami. Dzieli nas wszystko, łączy nas ten nieszczęsny pociąg i ta nieszczęsna noc, którą mamy wspólnie w nim spędzić.

      Zamykam się w toalecie i jestem jej niemal wdzięczny, jestem wdzięczny wychodkowi za chwilę wytchnienia, spokoju i ciszy. Czuję ciarki. Ja, klaustrofobik, odnajduję przyjemność w przebywaniu w ciasnym jak szafa, jak pionowa komora chłodni na zwłoki, pomieszczeniu bez okna. Oto do czego zostałem doprowadzony... Nie zdążam nawet spojrzeć w lustro, by ujrzeć w nim swoją zmęczoną twarz, kiedy wstrząs rzuca mną o zimną, stalową ścianę. Jest lekki, ale porządnie mnie wystrasza. A potem nic się nie dzieje. Stoję na szeroko rozstawionych nogach, z bijącym sercem, z rękami wyciągniętymi przed siebie jak ślepiec wrzucony w obcą, nieznaną sobie przestrzeń, której nie potrafi odczytać pozostałymi mu zmysłami. Moje mięśnie są napięte. Moje mięśnie są gotowe. Ja jestem gotowy na następny wstrząs, ale on nie następuje. Panuje cisza, pociąg stoi, jak stał wcześniej, nie rusza się, nie drgnie nawet o milimetr. Słyszę tylko jeden gniewny okrzyk stłumiony ścianami wagonu, dochodzi gdzieś z zewnątrz. Rozluźniam się, rozluźniam mięśnie, drżą jeszcze przez chwilę, jakby przeszedł przez nie słaby prąd. Załatwiam sprawę, z którą tu przyszedłem, myję ręce, unikając spoglądania w lustro, a potem wracam na miejsce.

      – Nie zaskoczyło to pana w najmniej spodziewanym, za to najbardziej krępującym momencie? – pyta mój sąsiad, obrzucając mnie uważnym spojrzeniem. – Nie jest pan mokry, to chyba się panu udało?

      – Co to było? – odpowiadam pytaniem, stojąc oparty o swój fotel.

      Chcę jeszcze chwilę postać, a tak naprawdę pragnę być gotowy do natychmiastowej ucieczki.

      – Ktoś mówił, że zmiana lokomotywy. Zepsuła się, zanim jeszcze pociąg w ogóle wyjechał w trasę – człowiek siedzący na miejscu obok mojego krzywi się i kręci głową. – Co za kraj...

      – Nie zepsuła się – mówię.

      – Nie? Skąd pan to wie?

      – Bo tu mieszkam... – wzruszam ramionami zajmując wreszcie miejsce i usiłując przyjąć w nim jakąś wygodną pozycję, która oszczędzi mi drętwienia nóg i skurczu mięśni pleców przynajmniej przez najbliższy kwadrans.

      Nie myślę już o ucieczce. Ucieczka na nic się zda. Tylko mi się wydaje, że stojąc będę gotowy.

      – Pan jest ze Szczecina? – pytanie jest bez sensu, przecież przed chwilą udzieliłem na nie odpowiedzi, lecz zanim udzielam jej ponownie, pada drugie. – To u was normalne?

      – Tak, jestem ze Szczecinie. Nie, to nie jest normalne. Mówię o tym szarpnięciu. Zmiana lokomotywy jest normalna. Skład podstawiany jest z wagonowni na Wzgórzu Hetmańskim. Manewrówką. Elektrowóz przyjeżdża z Portu Centralnego, od drugiej strony, z prawobrzeża, tam jest lokomotywownia. I już, zagadka wyjaśniona. Tylko maszynista się nie popisał.

      – No nie, nie popisał się – przyznaje mój sąsiad. – Nie słyszał pan, jak na niego bluzgali tamci w kaskach, na zewnątrz... Tudzież nasi współpasażerowie...

      – Wyobrażam sobie – uśmiecham się słabo, rozglądając się wokół.

      Jeden z „warszawiaków”, ten starszy, łysawy, wstaje i kręci się wokół siebie, wpatrując się w coś na swoim siedzeniu. Szalik wisi mu u szyi, skręcony jak makaron, plącząc się pod pachą. Mój sąsiad widząc, że przypatruję się komuś, wygląda ciekawie znad oparcia, unosi wysoko brwi

Скачать книгу