Legion Nieśmiertelnych. Tom 2. Świat Pyłu. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Legion Nieśmiertelnych. Tom 2. Świat Pyłu - B.V. Larson страница 4
– 2 –
Pewnej poniedziałkowej nocy dotarłem w końcu do Newark. Tramwaj wypluł mnie na jakiejś nieznanej ulicy. Nigdy nie lubiłem tego miasta. Najlepsze, co mogłem o nim powiedzieć, to że nie było to najpaskudniejsze miejsce na tej planecie. Obecnie spora część Newark przypominała strefę wojny – i to bardziej niż niektóre zdeptane przeze mnie pola bitwy. Ludzie mówili ponoć, że są tu też lepsze dzielnice, ale jakoś nigdy żadna nie raczyła mi się objawić. Pewnie jak jest się dostatecznie nadzianym, w każdym mieście znajdzie się przyjemna okolica. Tyle że nie znałem żadnych burżujów.
Ruszyłem ciemniejącymi ulicami w poszukiwaniu Izby Werbunkowej. Drzwi Izby działały automatycznie i wiedziałem, że po ósmej budynek będzie zamknięty dla cywili, ale jako legionista liczyłem na więcej szczęścia. Gdyby to zawiodło, jedyną opcją było znalezienie pokoju na wynajem, co wcale nie zapowiadało się łatwo. Bez stuka nie miałem dostępu do konta. Nie zostało mi już zbyt wiele gotówki, a co do konta… i tak uznałem, że najlepiej będzie zostawić resztę kredytów rodzinie.
Jeśli serwisy informacyjne mówiły prawdę, rodzicom przyda się każdy grosz. Krach nadciągał wielkimi krokami i ludziom już twardniały serca. Każdy uwijał się w poszukiwaniu jakiejś bezpiecznej lokaty dla swoich pieniędzy.
Na moim osobistym rachunku kiedyś wisiały prawdziwe galaktyczne kredyty. To była twarda waluta, uznawana na każdej planecie w całym Imperium. Jeden dekret później te prawdziwe pieniądze wyparowały z konta, zamienione na kredyty Hegemonii. Waluta Hegemonii była lepsza od dystryktowej, ale była uznawana wyłącznie na Ziemi. Jako że rodzice mogli niebawem wpaść w tarapaty, zostawiłem im większość tych pieniędzy.
Wszystkie ich oszczędności były w walucie Dystryktu, która z każdym dniem coraz bardziej traciła na wartości. Dając im do dyspozycji pieniądze Hegemonii, mogłem mieć przynajmniej pewność, że nie zaczną przymierać głodem.
Odnalazłem gmach Izby około dziewiątej wieczór. Kiedy spróbowałem otworzyć drzwi, wprawdzie pokazały się na nich moje dane, ale poza tym ani drgnęły. Zamiast tego zabrzęczały ostrzegawczo i błysnął na nich symbol z czerwoną dłonią – uniwersalny znak „stop”.
Nie miałem co liczyć, że dziś w nocy dostanę się do środka. Drzwi nie pokazały nawet żadnego komunikatu, żadnych wyjaśnień. To był jeden z tych starszych i głupich, pseudointeligentnych modeli.
Odwróciłem się, mrucząc pod nosem przekleństwa, i nagle zastygłem. Nie byłem sam.
Niedaleko rysowały się sylwetki trzech postaci. Niezbyt blisko, lecz kawałek dalej, tuż poza kręgiem betonu wyznaczającym zasięg kamery nad drzwiami. Ich swobodna postawa mówiła, że goście mieli to opanowane do perfekcji. Wiedzieli, gdzie ich nie widać i gdzie nie da się ich nagrać. Pewnie śledzili mnie od przystanku i szybciej niż ja domyślili się, że drzwi mnie nie przepuszczą.
Nie miałem zbyt wielu opcji. Mogłem spróbować wykpić się jakimś blefem albo wezwać policję przez stuka – tyle że ten nie działał. Poza tym i tak nie było pewności, czy ktoś te służby w ogóle jeszcze finansuje. Swoboda zbirów dawała do myślenia – może doskonale wiedzieli, że nie ma żadnych szans, żeby ściągnąć tu patrol. A może było i tak, że gangi opłacały mundurowych lepiej od samorządu i żaden glina nie zamierzał się tu stawić, nawet jeśli udałoby mi się wezwać pomoc.
Ostatnia opcja była najmniej zachęcająca. Mogłem sterczeć pod drzwiami z kamerą i trząść portkami całą noc z nadzieją, że dadzą mi spokój aż do świtu. Z miejsca wiedziałem, że to odpada. Nie miałem zamiaru kulić się tutaj i słuchać drwin, kiedy najdzie mnie potrzeba i będę musiał się odlać na mur Izby Werbunkowej.
Oczy zwęziły mi się w szparki, gdy wezbrał we mnie gniew. Coś takiego dopada mnie od czasu do czasu, zazwyczaj w najmniej odpowiednich momentach. Można to uznać za wadę mojego charakteru – po prostu tak mam i tyle. Normalnie jestem całkiem wyluzowany. Spytajcie kogo chcecie z moich znajomych. Dzień w dzień znoszę ze spokojem, jak srają na mnie z każdej strony. Daję radę.
Ale tego wieczora nie zamierzałem niczego tolerować, szczególnie ze strony jakiejś trójki frajerów z tą ich żałosną zasadzką. To, co wkurwiało mnie najbardziej, to myśl o legionistach, których już udało im się skroić, spóźnionych po zablokowaniu drzwi. Goście pewnie polowali na rekrutów, a nie pełnoprawnych legionistów. Na biedne dzieciaki, które docierały tutaj z różnych stron, żeby się zaciągnąć. Może wzięli mnie za takiego, bo zakryłem odznakę.
Zamiast spróbować im się wymknąć czy wykpić blefem – względnie uczepić się niepełnosprytnych drzwi jak mamusinej spódnicy – ruszyłem wprost ku najbliższemu z bandy. Był też najwyższy, choć trochę brakowało mu do mnie.
Gdy zacząłem zbliżać się do nich pewnym krokiem, ich swobodne pozy natychmiast stężały. Przywódca został na swoim miejscu, a pozostała dwójka powoli przeszła na boki, żeby zajść mnie z obu stron. Zignorowałem przystawki i podszedłem prosto do herszta.
– Zgubiłeś się, synku? – spytałem głośno.
Szef zmarszczył gębę. Widziałem w zasadzie tylko jego szczękę, bo resztę facjaty zasłaniał ciemny kaptur. Przestępcy nie wychodzili na ulicę bez bluzy z kapturem. Zasłanianie się, żeby uniknąć kamer z rozpoznawaniem twarzy, było nielegalne w większości miast, ale i tak ludzie notorycznie łamali ten zakaz.
– Chyba ty – rzucił z rozbawionym parsknięciem.
– Jak masz na imię, młody?
– Cholerny wsiok – zaśmiał się. – Zbieram podatki. I najwyższa pora zapłacić.
Samozwańczy fiskus wyciągnął do mnie otwartą dłoń, a jego palce zatańczyły wyczekująco.
– Lepiej schowaj łapę, żebraku – warknąłem – bo jeszcze ją stracisz.
Rozbawienie odpłynęło z jego twarzy.
– Odwaliło ci? Dawaj kasę. Całą. Liczyć nie umiesz? Mamy trzech facetów na jednego durnia.
– Nie – odparłem zimno, zdejmując kurtkę i owijając ją wokół prawej ręki. – Facet jest tutaj jeden. Jeden legionista przemawiający do trzech chwastów.
Na kurtce wyeksponowałem moją odznakę. Widniały na niej pełne belki specjalisty, a nad nimi wilczy łeb – symbol Legionu Varus. Nie zdążyłem jeszcze wyrobić konkretnej specjalności, przez co na moim rękawie przybyłoby kilka oznaczeń, ale centurion Graves postanowił mnie awansować przed zejściem na ląd. Szkolenie miałem odbyć w drodze na kolejną misję. Najlepiej rokowałem jako techniczny albo bombardier. Nie byłem jeszcze pewien, na jaką ścieżkę mnie wrzucą – ale po cichu liczyłem na bombardiera.
– Nie widzę, żebyś tachał blaster – stwierdził naczelny bandzior.
Pozostała dwójka ustawiła się po obu stronach, tuż poza moim zasięgiem. Napastnicy trzymali ręce w kieszeniach. Mogli mieć tam broń, kto wie. Jak mówiłem, wziął