Legion Nieśmiertelnych. Tom 2. Świat Pyłu. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Legion Nieśmiertelnych. Tom 2. Świat Pyłu - B.V. Larson страница 6
– McGill! Ty gnoju!
– Carlos?!
Nie wierzyłem własnym oczom. Stojąca w przejściu krępa sylwetka była jednak nie do pomylenia. Skrzywiłem się na myśl, że prawie trafiłem go nożem, ale nie było czasu na przeprosiny. Rzuciłem się naprzód, skracając dystans do Fiskusa. Odwrócił się już z powrotem do mnie i uniósł nitownicę. Wiedziałem, że mam przesrane. Nie miałem szans go dosięgnąć, zanim pociągnie za spust.
Za bandziorem wyrosła para masywnych ramion, a mocne dłonie zacisnęły się na jego nadgarstku. Carlos zabrał się do roboty. Nitownica huczała raz za razem. Na beton pod moimi stopami posypały się iskry z niewielkich żółtych eksplozji.
Sekundę później razem z Carlosem sprowadziliśmy gościa do parteru, ale on wciąż ściskał w dłoniach tę cholerną nitownicę. Nie chciałem, żeby w tej szamotaninie któryś z nas oberwał w stopę, więc szybko zakończyłem walkę, kilkakrotnie zatrzaskując drzwi na łbie Fiskusa. W końcu zastygł w bezruchu.
Stanęliśmy zdyszani nad nieprzytomnym zbirem.
– Widzę, że masz bogate życie towarzyskie, co, McGill? – wycharczał Carlos.
– Jak zawsze.
W tej chwili na miejscu pojawiła się żandarmeria Hegemonii. Służby musiał wezwać system bezpieczeństwa w drzwiach. Wyjaśniliśmy z Carlosem, co zaszło, i mundurowi zgarnęli herszta bandy spod naszych stóp.
– Co to za jeden? – spytał mnie jeden z żandarmów.
– Przedstawił się jako poborca podatkowy – wyjaśniłem z przekąsem.
Żandarm skrzywił się z niesmakiem.
– A to wesołek. Następne dowcipy będzie opowiadał przed okręgowym autosądem.
Dwójka mundurowych targała Fiskusa między sobą jak wór kartofli.
– On żyje – przypomniałem.
– Tego się domyśliłem.
– Nie trzeba wezwać do niego karetki czy coś?
Żandarm prychnął.
– Żadna tu nie przyjedzie. Dystryktowy szpital pewnie go przyjmie, ale musimy zawieźć go sami. Kwestia jurysdykcji.
Wzruszyłem ramionami i przyglądałem się chmurnie, jak zabierają niedoszłego rabusia.
– Nie nadążam za tobą, McGill – stwierdził Carlos. – W jednej chwili walczysz z tym porąbańcem na śmierć i życie, a moment później martwisz się, że skaleczył się w paluszek.
– Może mieć złamany kark. Powinni go wsadzić na nosze czy coś takiego. On to nie my, to cywil. Nie dostanie nowego ciała, jak to mu spierdolą.
Carlos zaśmiał się w głos i pokręcił głową.
– Jakby mógł, toby cię zabił. Daj sobie spokój.
– Ludzie są zdesperowani, Carlos – zauważyłem ponuro. – Nie wiem, co wydarzyło się w życiu tego gościa, ale na pewno nic wesołego.
– I co niby możemy z tym zrobić?
– Możemy przywieźć do domu trochę szmalu – odparłem. – Możemy zdobyć nowych klientów, nowe planety, gdzie będą służyć nasze legiony.
Carlos parsknął z powątpiewaniem.
– Ta, jasne. Uratujemy Ziemię! Ty i te twoje wielkie, durne pomysły. To chyba przez wzrost. Tam na górze jest za mało tlenu, żeby twój mózg pracował jak należy.
Takie teksty często kończyły się u nas wymianą ciosów. Tym razem zdusiłem w sobie irytację. Carlos miał po prostu taki sposób bycia i właściwie zdążyłem się już do tego przyzwyczaić.
– Co ty w ogóle tutaj robisz, w Izbie? – spytałem.
– Stawiłem się na mobilizację, tak jak ty.
Mówili nam, że po zakończeniu przepustki ktoś się z nami skontaktuje i sprowadzą nas do tej samej Izby Werbunkowej, gdzie się zaciągnęliśmy. Tyle że to jeszcze nie była ta pora.
– Jeśli dobrze liczę, mamy nadal trzy tygodnie wolnego – zaprotestowałem.
– Że co? Nie dostałeś wezwania? Mieliśmy się stawić w tej chwili. To dlatego adiunkt wysłał mnie na górę, kiedy zadzwoniłeś do drzwi. Zaalarmowały go komputery. Dlaczego nie zameldowałeś się na stuku?
– Zepsuł mi się. I nie, nie dostałem żadnego wezwania. Wróciłem, żeby sprawdzić, czy coś wiadomo o następnym kontrakcie.
Przeszliśmy do środka Izby. Wciąż kulałem, ale mogło być gorzej. Liczyłem, że za dzień, dwa będzie po kłopocie – jeśli tylko dopadnę gdzieś drukarkę do tkanek.
Główną część Izby Werbunkowej stanowiła głośna, wypełniona echem hala – wielka prawie jak stadion piłkarski. O tej porze wywalono z niej już wszystkich cywili i kręcił się tu tylko legionowy personel.
– Masz szczęście – stwierdził Carlos. – Jakbyś się nie pojawił do jutra wieczór, uznano by cię za dezertera. W każdym razie rzecz wygląda następująco: tak, straciliśmy nasz kontrakt. Ale mamy za to nową robotę. Wylatujemy za niecały tydzień. Nikt chyba nie wie, gdzie lecimy ani co to za misja.
Pokiwałem głową.
– Słyszałem, że legiony potraciły mnóstwo kontraktów.
– Jakżeby inaczej – odparł Carlos. – Wszyscy mają wakacje, tylko nie my. Nie ma to jak zasrany Varus. Nieważne, co to za nowa robota. Idę o zakład, że będzie do dupy.
Z tym naprawdę trudno było się nie zgodzić.
Po drodze do biur Legionu Varus, które znajdowały się na niższej kondygnacji, wpadliśmy na dwoje legionistów. Stali bezczynnie po obu stronach ruchomych schodów. Od razu poznałem, że to nie nasi. Nosili błyszczące czarne buty, a na legionowej oznace widniał rozjuszony byk. Emblemat jednoznacznie wskazywał, że obydwoje należą do Germaniki – powszechnie szanowanej jednostki. Ich symbol był większy od naszego wilczego łba. Tak po prawdzie ich oznaki był tak wielkie, że trudno było ich nie zauważyć.
Germanica to jeden z najsłynniejszych legionów. Próbowałem się do nich zaciągnąć w zeszłym roku, kiedy pierwszy raz zawędrowałem do Izby Werbunkowej. Nie chcieli mnie u siebie, więc zamiast tego wylądowałem w Varusie.
Razem z Carlosem obrzuciliśmy maruderów przelotnym spojrzeniem i skierowaliśmy się pomiędzy nich, chcąc dostać się na schody. Niespodziewanie zastąpili nam drogę.
– Czego tu, ćwoki? – spytała legionistka z prawej. Była to czarnoskóra dziewucha obdarzona najgrubszymi udami, jakie kiedykolwiek widziałem u wysportowanej osoby.
Legionista z lewej parsknął śmiechem