Pieśń o kruku. Paweł Lach
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pieśń o kruku - Paweł Lach страница 4
– Tak, tak! – powiedział Glamrung i uśmiechnął się chytrze. – Dam ci słowo, że tak będzie. Gdy tylko dostanę swoje złoto, puszczę cię wolno.
Olbrzym pomyślał, że to znakomita okazja, aby upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.
Strzeliste wierzchołki gór rozdzierały płachtę skłębionych obłoków. Przez szczeliny w chmurach przedzierało się blade światło, rozpraszające nieco mrok. W tej partii gór śnieg zalegał grubą warstwą przez cały rok i tylko głębiej w dolinach tajał, odsłaniając brunatną trawę i mchy.
– Daleko… Daleko jeszcze? – zapytał Glamrung, urywanym, zmęczonym głosem.
– Nie, zbliżamy się już do celu – odparł Ingolf, który przysiadł na ramieniu olbrzyma. Czuł, że z każdym krokiem Glamrung słabnie. Gigant chwiał się na swych wielkich nogach i potykał coraz częściej. Ingolf musiał się mocno trzymać zmierzwioną czuprynę, by nie spaść. Glamrung często przecierał oczy ze zmęczenia. Pot perlił się na jego skroni.
– Widzę dwa wierzchołki gór podobne do koźlich rogów – odezwał się olbrzym, przystanąwszy na skraju przepaści.
– Czy po twej prawej ręce otwiera się widok na rozległy płaskowyż?
– Jest dokładnie tak, jak mówisz – potwierdził Glamrung.
– Powinieneś zatem dostrzec stromą skałę, która niemal pionowo wznosi się wyrastając z wód jeziora. Widok ten wrył mi się w pamięć.
– Widzę i skałę.
– To nasz cel. Dalej! Dla twoich nóg to ledwie kilka kroków.
– Nie wiem, czy dam radę. Idziemy i idziemy… Wydaje mi się, że kluczymy!
– Tylko ci się zdaje – powiedział Ingolf. – Zresztą jesteśmy już o krok od celu. Chcesz teraz się poddać?
Glamrung mruknął coś pod nosem. Czując ciężar każdej przebytej mili, ruszył niemrawo przed siebie. Potknął się jeszcze dwukrotnie przemierzając skalistą dolinę. W końcu jednak dotarł na miejsce, oczywiście z Ingolfem na ramieniu.
– Musisz jeszcze wdrapać się na sam wierzchołek. Jeśli spojrzysz w górę, dostrzeżesz skalną półkę. Tam znajduje się wejście do pieczary – wyjaśnił Ingolf, gdy znaleźli się w cieniu wysokiej skały.
– Jeśli mnie oszukałeś, albo zadrwiłeś ze mnie, twoja śmierć będzie bardzo bolesna.
– Nie masz wyboru, olbrzymie. Musisz mi zaufać.
Glamrung ponownie przeklął i z trudem zaczął się wdrapywać na skałę. Jeśli coś trzymało go przy życiu, to jedynie myśl o górze złota, błyszczącego w słońcu, mieniącego się wszystkimi jego promieniami. A nawet jeśli Ingolf próbował oszustwa, to przecież nie mógł uciec. „Przynajmniej najem się do syta”, pomyślał Glamrung.
Nie było mu łatwo, ale olbrzym jakoś się wdrapał i zdyszany przysiadł na skalnej półce, zwieszając nogi w przepaść.
– Postaw mnie na ziemi – odezwał się Ingolf. – Czuję chłód bijący z wnętrza pieczary. Jesteśmy na miejscu.
– Chcesz wejść do środka? – zapytał Glamrung z chytrą miną. – A potem znikniesz mi gdzieś w skalnym labiryncie i tyle cię widziałem! Sprytnie to sobie wymyśliłeś, nie powiem.
– Nie bój się, nie zniknę. Jeśli chcesz, to mam w swym tobołku linę. Przewiążesz mnie w pasie i wpuścisz do środka. Będziesz miał pewność, że nie ucieknę.
– Rozsądna propozycja – stwierdził Glamrung, nie mogąc się już doczekać widoku złotych monet.
Olbrzym obwiązał Ingolfa sznurem ciasno i zapieczętował więzy jakąś nieznaną śmiertelnym mocą. Potem pozwolił ślepcowi zagłębić się w ciemnościach pieczary. Spoglądał uważnie jak Ingolf znika w czeluściach skalnego labiryntu, widząc tylko kolejne łokcie ginącej w mroku liny.
– Czy już je widzisz? Czy widzisz worki z kosztownościami? – pytał Glamrung z niecierpliwością.
– Zapomniałeś, że jestem ślepcem? – Głos Ingolfa dobiegł z dali, zdwojony przez odległe ściany pieczary. – Muszę iść ostrożnie, by się nie zgubić. Jeden nieuważny krok i wpadnę do jakiejś skalnej studni, z której już nie będzie powrotu. Wyciągniesz co najwyżej moje potrzaskane ciało, gdy w porę nie przytrzymasz liny.
– Zawsze to jakaś pociecha.
– Ale bardziej powinien ucieszyć cię skarb Sigurda!
Lina znikała dalej w mrokach tajemnego przejścia. Niewiele jej już zostało. Glamrungowi z głodu i zmęczenia dwoiło się już w oczach. Ile jeszcze musiał czekać?
– Ingolfie, Ingolfie! – zawołał żałośnie. – Czy jest tam skarb? Czy znalazłeś złoto Sigurda?
Odpowiedziała mu tylko cisza. Błysk niepokoju przebiegł przez głowę olbrzyma. Czoło zmarszczyło się. W oczach zamigotała czerwień, tym razem nienawiści.
Glamrung pociągnął delikatnie za linę, a dla niego właściwie nić. Nie napotkał żadnego oporu. Zaczął zwijać linę coraz szybciej i szybciej. Wiedział już, że na jej końcu nie ma przywiązanego Ingolfa.
– Oszukałeś mnie! – zawołał i rzucił się w kierunku szczeliny.
– Nie oszukałem! – Z wnętrza jaskini dało się słyszeć znajomy głos. – Zmierzam ku tobie, ciągnąc pierwszy z worków wypełnionych kosztownościami. Lina się przetarła na ostrym kamieniu. Zajrzyj tylko do jaskini, jak mi nie wierzysz! Czy widzisz już blask złota, które niosę ze sobą?
Glamrung przybliżył się do skalnej szczeliny. Nie mógł nawet zmieścić do niej swej ręki, tak była wąska. Przyłożył tylko oko, by zobaczyć cokolwiek.
Jakiś błysk, przemykający cień, tyle zdążył ujrzeć. A potem poczuł ból, piorunujący głowę i rozrywający oczodół.
Wrzask Glamrunga zadudnił głucho wśród gór. Olbrzym złapał się za twarz. Krew spływała obficie spomiędzy palców. Ból pulsował. Glamrung opadł na kolana. Uchylając dłoń dojrzał swym prawym, jedynym teraz okiem, jak z pieczary wyłania się postać, podobna do Ingolfa, ale jednak inna. Mężczyzna, który mu się ukazał, szedł pewnym krokiem, w ręku trzymając zakrwawiony miecz. Czy wcześniej skrył ostrze w grocie, planując podstęp? A może schował je pod żebraczym płaszczem? Nie przypominał już biedaka, ale wojownika.
Olbrzym ryknął, a potem rzucił się z wściekłością, by rozszarpać napastnika. Nogi zachwiały się pod nim. Krew buchająca z pustego oczodołu zalewała i drugie. Ciało odmawiało posłuszeństwa. Glamrung z trudem zrobił krok, tylko po to, by upaść.
– Jesteś