Pieśń o kruku. Paweł Lach
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pieśń o kruku - Paweł Lach страница 9
– Jak ci na imię? – odezwał się Kruk, a jego słowa częściowo zagłuszył wicher.
– Moje imię niewiele ci powie, Bjarni.
– Ty jednak znasz moje.
– Echo z dalekich gór przyniosło i tutaj przekleństwa wykrzyczane przez Glamrunga – odparł czarnoksiężnik, uśmiechając się. – Stałeś się bohaterem często powtarzanej opowieści. A że Glamrung był ważną osobistością, sława twa zatacza coraz szersze kręgi.
– Czy mam się czuć zaszczycony? – burknął Bjarni, kładąc dłoń na rękojeści miecza.
Czarnoksiężnik tylko się uśmiechnął.
– Już wkrótce się rozmówimy. Wiele jest kwestii wartych poruszenia… Ale taki rumor na ziemi i w niebiosach, światach podziemnych i zrodzonych ze snów, że musisz mi wybaczyć – dzisiaj zajęty jestem pilniejszymi sprawami. Minęło trzysta lat, odkąd opuściłem ten świat i wiele się zdarzyło od tamtej chwili. Muszę poprzypominać sobie to i owo, dowiedzieć się, ile wód przelało się w strumieniach, czy morza nie zmieniły swych brzegów, wzgórza nie stały się niższe, gwiazdy nie pospadały z niebios oraz czy stworzenia, które znałem, wciąż gnieżdżą się w lasach i w przestworzach… Bywaj!
– Poczekaj! – zawołał Bjarni, widząc, że przybysz ponownie zmienia swą postać.
Nim jednak Czarnobrody zdążył doskoczyć do skały, sokół odleciał. Czarny punkt poszybował w kierunku wieży, która ponownie, jak setki lat wcześniej, wznosiła ponurą sylwetkę ku chmurom.
Bjarni przetarł oczy. Potężna forteca widniała teraz pośrodku wyspy w całej swej okazałości. Na jej czarnych blankach bielał śnieg, a wieżyca zdawała się dotykać połaci nisko zawieszonych obłoków.
– Omamy… – rzekł Bjarni sam do siebie. – Nieznajomy musiał rzucić na mnie czar, nim zdążyłem się spostrzec.
Spoglądając w dół wąwozu, zdał sobie sprawę, że pokraczne, obleczone w czerń istoty, badają lód. Wciąż jeszcze wydawał im się nie dość mocny, bo poczwary nadal nie zdecydowały się przejść na drugą stronę strumienia.
Mężczyźni uwijali się jak w ukropie. Opuszczano żagle i zwijano liny. Wiosła miarowo uderzały o płytką wodę, pchając łodzie ku piaszczystym brzegom. Mgła otulała ląd. Choć żeglarze wracali z wyprawy z licznymi i bogatymi łupami, to nie witały ich radosne okrzyki.
Siedząc na rufie, Bjarni Kruk ścierał ze swego miecza krew wrogów. Ale było to zajęcia beznadziejne, bo wciąż pojawiała się na czystej z pozoru klindze. Ostrze po wieki miało okrywać się posoką.
– Coś cię niepokoi, jarlu? – Jeden z wojowników podszedł do Bjarniego. – Zaraz znajdziemy się w przyjaznym porcie.
– Z brzegu nie odpowiedziały nam żadne nawoływania.
– To prawda – powiedział inny mężczyzna z wyraźną troską. – Widać już nabrzeża… Wkrótce dowiemy się, dlaczego port spowija cisza.
– To nie port – rzekł Bjarni, wpatrując się w ciemny, podłużny kształt wyłaniający się z mgieł. – I nie wybrzeża, do których chcieliśmy przybić.
– Co to za czary? – zapytał ktoś z lękiem, a pozostali żeglarze zaczęli przeklinać, bo jakaś siła zmyliła ich kurs. – Słoneczny kamień niezawodnie dotąd kierował nas przez morze!
– Czyżby fale wyrzuciły na ten ląd jakąś morską bestię? – zawołał ktoś z załogi.
– Możliwe – odparł Bjarni. – Bądźmy ostrożni… – rzekł do swoich towarzyszy. – Gotujcie włócznie i miecze! Jeszcze nie czas, by cieszyć się spokojem znajomej przystani.
– To przecież… – Ktoś wskazał na wyłaniający się z mgieł kształt.
– Ogromne ciało – dokończył Bjarni.
– Cielsko giganta.
Wojownicy aż znieruchomieli widząc na wybrzeżu obmywane przez morskie fale zwłoki. Trudno było w to uwierzyć, ale należały do olbrzyma. Wokół było widać tylko zgliszcza jakiejś nieznanej osady. Nim syn Jotunheimu padł raniony dziesiątkami włóczni, zdążył dokonać rzezi.
– Glamrung! – zawołał Bjarni ze złością. Zaraz potem struchlał, dostrzegając olbrzymi palec prawej dłoni, który się poruszył. Wkrótce ogromna pierś zaczęła unosić się w takt miarowego, głębokiego oddechu.
Powieka nieznacznie odsłoniła zdrowe oko giganta.
– Znowu ty… – odezwał się Glamrung, podnosząc się i wzniecając potężne fale. – Czy kiedykolwiek dasz mi spokój, Bjarni? Cieszyłem się ustatkowanym, wiecznym życiem. Spoglądałem w gwiazdy przez tysiąclecia, nie nękany przez żadną podłą istotę. Odwiedzałem różne światy, szukałem praźródła wszystkich źródeł, wczytywałem się w runy, badałem sedno wielu spraw z zadowoleniem poszerzając horyzonty swej niepospolitej wiedzy, której zazdrościli mi bogowie… A potem pojawiłeś się ty!
Glamrung ze złością zaczął bić pięściami w morską toń, aż wzburzył bałwany, które zaczęły zalewać okręt. Bjarni z trudem opierał się atakom słonej wody, trzymając się burty i czując jednocześnie, że zaraz okręt się przewróci.
Wieczorna biesiada na dworze króla Hrothgara trwała w najlepsze. W wielkiej sali rozświetlonej blaskiem woskowych świec podpite towarzystwo mocno dokazywało. Skald snuł opowieści. Wszyscy wydawali się rozradowani, tylko Bjarni milczał.
– Hej, Kruku! – zawołał jeden z wojowników, wstając od stołu. – Nie pora, by się smucić. Grjota to krzepka niewiasta, ale może uda ci się jej dogodzić!
– Noc spędzona z nią, to jak zapasy z niedźwiedziem! – zawtórował mu inny. – Trudno będzie ci z nich wyjść żywym. Zadrapie cię na śmierć! Może to być większe wyzwanie niż potyczka z olbrzymem?
Wszyscy zaśmiali się w głos, ale zaraz potem zdali sobie sprawę, że żartują z hardej córki króla oraz z człowieka, który zepchnął w czarną pustkę istotę równą bogom. Grjota jednak nie słuchała tych docinków, patrząc z troską na Bjarniego. Jej wybranka najwyraźniej coś niepokoiło.
Hrothgar uśmiechał się tylko i popijał z zadowoleniem miód. Wydał już wszystkie swoje córki za mężczyzn z dobrych rodów, tylko najmłodszej nie mógł dotąd znaleźć męża. Była zbyt dumna i nieroztropna jednocześnie; odrzucała zalotników, gardząc zwykle nimi. Wojownik, który przybył zza gór, przynosząc ze sobą sławę pogromcy olbrzymów, wydawał się być znakomitym kandydatem.
Król