Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski страница 2
– No więc… – Doktor Dowgiłło zachęcająco zawiesił głos.
Przeniosła na niego spojrzenie i od razu przyłapała go na ślizganiu się wzrokiem po jej trochę zbyt opiętych dżinsach. Opiętych, bo przez cztery lata od urodzenia Tosi toczyła nierówny bój z wagą, która chyba zacięła się na sześćdziesięciu pięciu kilo. Za dużo! Ale to przecież nie powód, żeby gapić się na jej pupę! Zwłaszcza gdy się ma piękny gabinet i tytuł doktora psychologii. To chyba do czegoś zobowiązuje?
Dowgiłło dostrzegł przyganę w jej oczach i lekko się speszył. Szybkim ruchem poprawił koszulę z rozpiętymi nonszalancko dwoma guzikami. Niewysoki, szczupły, wręcz drobnej postury, ale bardzo elegancki mężczyzna w średnim wieku. Przetykane siwizną włosy, dobrze przycięte i ułożone, podobnie jak krótka bródka wzmacniająca owal nieco zbyt chudej twarzy. Spodnie w kant, skórzane buty w szpic, i ta koszula w cenie wierszówki za rozkładówkowy artykuł. Do tego marynarka zawieszona na oparciu fotela za biurkiem. Na nosie okulary w cienkiej, modnej oprawce.
– Jest pani dziennikarką miesięcznika, hm, „Kobieta taka jak ty”, czyż nie? – Starał się wypełnić dzielącą ich ciszę. – I umówiła się pani ze mną na wywiad. Ale wyczuwam… widzę po prostu, że pani szuka pomocy.
Dobra, już czas się przyznać. Podpieranie się legitymacją prasową w załatwieniu prywatnej sprawy było błazenadą. Tak to jest, gdy się słucha dobrych rad koleżanki. Edyta przekonywała, żeby Monika – zanim podda się terapii – wybadała faceta, czy to aby nie jakiś szarlatan. W sumie powinna być zadowolona, że została zdemaskowana. Teraz wystarczy poprosić o pomoc. Tylko czemu to takie trudne?
– Jaki ma pani problem, Moniko? – Doktor Dowgiłło postanowił jeszcze bardziej skrócić dzielący ich dystans, pochylając się ku niej poufale. – Z czym nie może pani dać sobie rady, że szuka pani pomocy hipnotyzera?
Wzięła głęboki wdech i nagle poczuła, że ma straszną ochotę na papierosa. A przecież rzuciła dziesięć lat temu, kiedy tylko zaczęli się z Bogdanem starać o dziecko! No, dosyć głupot. Nie może przesiedzieć całego spotkania, milcząc jak sfinks. Nie jest studentką, a on jej profesorem. I to nie jest sesja. A więc…
– Wizytę u pana zasugerował mi psycholog.
– O, ho, ho! A więc odwiedziła już pani jakiegoś psychologa!
– Tak – potwierdziła, zastanawiając się, czy jowialny ton doktora oznacza urazę, że nie przyszła prosto do niego, czy radość z przywróconej między nimi łączności.
– A jaka była diagnoza tego specjalisty?
A więc jednak uraza.
– Stwierdził u mnie PTSD. Znaczy…
– Post-traumatic stress disorder. Czyli zespół stresu pourazowego. Znam terminologię fachową. – Doktor chyba trochę za bardzo się puszył, ale jej było już wszystko jedno. – Można wiedzieć, jakie ma pani objawy?
Monika odkryła ze zdziwieniem, że zaciska i rozprostowuje pięści. Mocno. Tak, że paznokcie wbijały jej się w dłonie.
– Nazwałam męża nadętym bufonem.
– Nadęty bufon. – Dowgiłło zdawał się smakować te dwa słowa.
– I dupkiem.
– Ha! Niezłe, choć dość pospolite! – Niemal klasnął w dłonie. – Tylko tyle?
– Proszę pana, ja to zrobiłam na przyjęciu urodzinowym teściowej! I jeszcze rzuciłam o ścianę filiżanką odziedziczoną po jego babci.
– Dlaczego, na miły Bóg?
– No właśnie… – westchnęła. – Wcześniej zupełnie sobie nie radziłam z naszą córeczką. Tosia płakała, a ja nie umiałam jej uspokoić. Brałam na kolana, przemawiałam, robiłam miny. Teściowie patrzyli z politowaniem, a ona wrzeszczała coraz głośniej.
– Pewnie wyczuwała pani zdenerwowanie…
– Chyba tak. Więc w końcu Bogdan wyjął mi ją z rąk i pohuśtał. Od razu ucichła. Jego rodzice spojrzeli na mnie z wyższością szkolnego pedagoga, a on dodał mentorskim tonem, że trzeba mieć podejście do dziecka. Wtedy pękłam.
– To się zdarza. – Wzrok Dowgiłły ślizgał się teraz po jej dekolcie.
Co jest, u licha? Przecież ubrała się w dżinsy i sweter! Na pewno nie chciała być prowokująca. Czemu ten facet nie może utrzymać wzroku na wodzy?
– Ale mnie to się zdarza ciągle – skwitowała niezamierzenie ponurym głosem. – W dodatku coraz częściej. Wybuchy złości, utrata kontroli… Więc po tej aferze u jego rodziców Bogdan poradził, żebym poszła w końcu do psychologa. A ten zdiagnozował PTSD. I zasugerował hipnozę, żeby poznać jego genezę.
– A jakie właściwie zdarzenie wywołało u pani ten traumatyczny uraz?
– No właśnie, kurczę, nie wiem.
– A więc uległa pani wypadkowi lub padła ofiarą przestępstwa, ale pani umysł wyparł to, co się działo w trakcie zdarzenia. I za pomocą hipnozy regresyjnej chce pani…
– Doktorze, ja nawet nie wiem, czy to był wypadek, czy przestępstwo.
– Jak to? Zupełnie nic pani nie pamięta? – Po raz pierwszy do głosu mężczyzny wkradł się niepokój.
– Zupełnie nic.
– Długa jest ta luka?
– Dziesięć lat.
– Co?!
– Nie pamiętam niczego, co działo się przed moimi dziesiątymi urodzinami.
Nerwowym szarpnięciem doktor rozpiął trzeci guzik.
„Trudny przypadek, tak się chyba określa pacjentów takich jak ja” – zdążyła pomyśleć, zanim Dowgiłło zadał kolejne pytanie:
– A rodzice? Nie spytała ich pani, co się działo, gdy była pani małym dzieckiem?
– Rzecz w tym, że ich nie znam. Pierwsze moje wspomnienie to to, jak się budzę w szpitalu z zabandażowaną głową. A przy moim łóżku nikogo nie ma.
– Ktoś panią uderzył?
– Ktoś mnie postrzelił. Z czaszki wyjęto mi kulę. To ona wywołała amnezję. Nie wiedziałam, jak się nazywam ani gdzie mieszkam. Nic. Pustka. Po wyleczeniu trafiłam więc do sierocińca jako NN, czyli w terminologii policyjnej nazwisko nieznane. Tam dostałam imię Monika i nazwisko Niepomna. Pewnie jako żart, że nic nie pamiętam. Ha, ha.
– Rany, kto mógł strzelać do dziecka?!
– Nie wiem, sprawcy nigdy nie złapano. Nikt też mnie nie szukał, nie figurowałam