Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski страница 4

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski

Скачать книгу

rozciągał się wielki sad, pełen starych jabłoni i gruszy.

      – Piękne lato – zauważył niezbyt oryginalnie pan de Ville.

      Oleńka zerknęła na niego z ukosa. Wysoki, ale szczupły, wręcz kruchy mężczyzna o ciemnych włosach zaczesanych z przedziałkiem, z cienkim francuskim wąsikiem nad górną wargą. Starszy od niej o cztery lata, uprzejmy i dobrze wychowany. Intrygował ją. Mówiono o nim, że stracił majątek po tym, jak się zakochał w Akaszy, Cygance z wędrownej trupy. Ponoć zaprosił do swego domu cały jej tabor, poił, karmił, przepijał z prostymi masztalerzami – ku zgorszeniu sąsiadów i dobrodzieja proboszcza. Powiadano, że za jeden pocałunek śniadej piękności rozdawał tureckie siodła i polskie rzędy odziedziczone po przodkach. Że tak był w nią zapatrzony, iż się nie spostrzegł, jak rozkradziono mu mienie, a sprytni kupcy powystawiali kredyty pod zastaw ziemi. I kiedy jesienią tabor znów ruszył w drogę, zlicytowano jego majątek, który otrzymał w spadku po kolejnych dumnych pokoleniach de Ville’ów.

      „Jeśli to prawda, mężczyzna z niego niezbyt mądry, ale za to romantyk…” – pomyślała. I zaraz oprzytomniała, upominając się w duchu, że przecież jest już po zaręczynach z Jankiem Młynarskim, paniczem z sąsiedztwa. Tylko że szybka ceremonia dzień przed wyruszeniem jego oddziału do powstania odbyła się w styczniu – a więc pół roku temu. „Wrócę, zanim nadejdzie kolejna zima” – powiedział wtedy. Pół roku… to sporo dla kogoś, kto ma dopiero szesnaście lat. Obraz Janka, równie wysokiego jak de Ville, ale znacznie okazalszej postury, nieco się w jej oczach zatarł. Tak, pamiętała jego zawadiacki uśmiech spod wąsa i skrzypienie śniegu pod kopytami, kiedy odjeżdżał. Ale te wszystkie żarliwe słowa o Polsce, Bogu, Honorze i Sławie, którymi wtedy rozpalał ją do czerwoności, teraz, kiedy była starsza, jakoś przyblakły, a nawet – o zgrozo! – wydawały się troszkę naiwne.

      – Co pan powiedział? – Nagle zdała sobie sprawę, że Stanisław nie poprzestał na wyrażeniu zachwytu nad pięknym latem i mówi dalej coś, co puściła mimo uszu.

      – Powiedziałem, że cudownie by było wybrać się jednokonną linijką na przejażdżkę – powtórzył.

      Czy się przesłyszała? Czy proponował jej właśnie wypad tylko we dwoje? Może nie słyszał, że była już zaręczona? Nie, niemożliwe. O Janie nie mówiło się co prawda we dworze zbyt głośno – wiadomo, Moskale wszędzie mieli szpicli – ale mariaż szlachcianki, jednej z najlepszych partii stąd aż do Wilna z jedynym spadkobiercą znamienitego, choć nieco podupadłego rodowego nazwiska i równie podupadłego majątku? To nie mogło nie być tematem plotek. Trzeba być głuchym, żeby nie złowić ich uchem, jeśli mieszkało się tutaj od wiosny!

      – Lepiej pojedźmy czterokonnym kabrioletem – sprostowała z uśmiechem, wyzwalając się z uścisku jego ramienia – w którym oprócz nas zmieszczą się papa, mama i Andzia!

      – Aż tak się mnie pani boi? – Stanisław zatrzymał się, przeszywając ją spojrzeniem ciemnych oczu.

      Oleńka poczuła się nieswojo. Ale w taki przyjemny, słodko omdlewający sposób.

      – Może bardziej boję się siebie? – Zaśmiała się nerwowo.

      – Pani Oleńko, ja… – De Ville postąpił o krok i chyba chciał ją objąć, ale…

      Pach! Parasolka niemal wybuchła mu z trzaskiem w twarz.

      – Rzeczywiście, słońce pali dziś mocno – usprawiedliwiła się i uniosła ambrelkę nad głowę.

      De Ville nie odpowiedział. Szedł w milczeniu przed siebie i mocno zaciskał szczęki.

      – Ja wiem – wycedził w końcu, zatrzymując się w plamie cienia rzucanego przez kilkudziesięcioletnią śliwę. – Mówiono mi. Szeptem. Po kątach.

      – Co takiego? – Oleńka czuła, jak krew odpływa jej z twarzy.

      – Pani czeka na tego… warchoła.

      – Powstańca – poprawiła z naciskiem.

      – Warchoła, bo całe to ich powstanie narodowe to zwykłe warcholstwo i rozbój. Słyszała pani? Zaledwie tydzień temu, ósmego dnia sierpnia pod Żyrzynem, oddział pewnego watażki zwanego Krukiem napadł na rządowy transport pieniędzy idący z Warszawy w głąb Rosji.

      Zrobiło się jej słabo. Ledwo się powstrzymała, żeby nie oprzeć się o drzewo. Kruk… To pseudonim podpułkownika Heydenreicha, dowódcy Janka…

      De Ville nie zwrócił uwagi na jej bladość i w zacietrzewieniu perorował dalej:

      – Mienią się patriotami, a postąpili jak przydrożni zbóje. Pozabijali rosyjskich żołnierzy, podobno położyli ich tam pokotem prawie dwie setki! I wzięli ogromny łup. Ponoć dwieście tysięcy rubli. W złocie i banknotach.

      Oleńka, choć jeszcze przed chwilą z trudem – a nawet gorzej, bo z irytacją – przywoływała wspomnienie chłopca, który na początku roku błagał ją o rękę, teraz poczuła dziwne rozrzewnienie i niepokój.

      – A powstańcy?

      – Co powstańcy? – powtórzył de Ville, niemal nie maskując złości.

      – Dużo ich zginęło?

      Dopiero teraz zmierzył ją uważnym spojrzeniem. Potem wyprostował się, obciągnął surdut, westchnął i oznajmił sztywnym tonem:

      – Nie. Ich padło ledwie dziesięciu, czy coś koło tego. Wielki sukces. Można tak powiedzieć.

      * * *

      Wieczór tego samego dnia był nadzwyczajnie ciepły i parny. Choć więc w ogrodzie grały świerszcze, w platanach pohukiwały sowy, a z odległego lasu dochodziło przeciągłe zawodzenie wilka, dla każdego było jasne, że szykuje się zmiana pogody. Nadchodziła burza.

      Pan Henryk Zaporewicz był rozdrażniony – nie zebrał dzisiaj całej pszenicy. Pani Helena, dobrze znając męża, starała się zatem, by wieczór był elegancki i uroczysty. Nie kazała służbie zapalać zwykłych, skwierczących i migoczących łojówek. Przynajmniej nie na pokojach. W kuchni, w izbach Andzi, starego kamerdynera Kleofasa i czeladzi – owszem. Ale do kolacji przyniesiono świece woskowe, odlewane z surowca z własnej pasieki. A na samym stole pysznił się srebrny kandelabr obsadzony kupionymi w Wilnie, a sprowadzonymi aż z Petersburga świecami stearynowymi. Takich nie trzeba było co chwilę przycinać, a ich płomień nie drgnął, chyba że w przeciągu. Duszne, ciężkie powietrze było jednak nieruchome.

      Siedzieli przy stole, na którym główną rolę grała szynka w razowym cieście, pieczona w piecu chlebowym i otoczona kompanią potraw mniejszego kalibru i autoramentu. Stały tam ciężka waza chłodnika litewskiego, półmiski wypełnione cielęciną i krążkami wędzonej w kominie kiełbasy, talerze z ustawionymi w piramidę kulami żółtego sera, przygotowanego na sprowadzanej aż ze Szwajcarii podpuszczce i codziennie masowanego w piwniczce przez Andzię i Kleofasa, a czasem też Oleńkę i jej dwie młodsze siostry – bliźniaczki Laurę i Klarę. Były jeszcze gorące pszenne bułeczki, chleb żytni oraz razowy i zasmażane ziemniaczki. Same frykasy! Zwykły salceson, kaszankę i flaki pozwolono jeść w kuchni służbie.

      Mimo tych wiktuałów i luksusów pan Henryk nerwowo przygryzał wąsa i popatrywał na swego

Скачать книгу