Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski страница 3
– Jaka, pani Moniko?
– Gdy będę w hipnozie, niech się już pan więcej nie gapi na mój tyłek. I rączki przy sobie.
* * *
– Obudź się! No obudź się, cholera jasna! – Do świadomości Moniki, gęstej i lepkiej niczym melasa, wdzierał się płaczliwy ton jakiegoś faceta.
Zamrugała powiekami. Potrząsnęła głową. I nareszcie obraz widziany przez oczy zaczął docierać do jej mózgu. Od razu tego pożałowała.
– Obudź się, kobieto!!! – Głos doktora Dowgiłły wibrował na najwyższych tonach histerii.
Ten drobny, niższy od niej o pół głowy mężczyzna był przerażony. Powoli rozejrzała się wokół.
Kurczę, dlaczego gabinet jest zrujnowany?
Skóra na sofie, na której doktor kazał jej się położyć przed wprowadzeniem w hipnozę, była pocięta, a gąbka wewnątrz poszarpana. Blat biurka wyglądał jak tafla lodowiska po meczu hokejowym. Laptop gdzieś zniknął. To samo lampa. Nie! Oba przedmioty wylądowały roztrzaskane pod ścianą, na której wciąż wisiał obraz Witkiewicza. Tyle że rozpłatany na krzyż. Najgorzej jednak przedstawiała się półka z książkami. Leżała przewrócona, szkło rozprysło się na tysiące lśniących drzazg, a dumne naukowe tomy zaściełały podłogę.
– Kto to zrobił? – szepnęła, patrząc w rozszerzone przerażeniem oczy hipnotyzera.
Zamiast odpowiedzieć, cofnął się tylko o krok. Jakby znalazł się w klatce tygrysa. Monika opuściła wzrok. I zobaczyła, że trzyma w ręku zakrzywiony nóż do papieru.
– To ja?!
Dowgiłło przełknął ślinę, a jego chuda grdyka podjechała w górę i opadła w dół. Wciąż czujny i wystraszony, pokiwał głową.
– Proszę stąd iść – szepnął.
– Ale… Co się stało?
– Wynoś się stąd! Wariatko. Ja… – Głos mu się załamał, jakby miał zaszlochać. – Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego!
Oleńka
Dwór w Gołubiczach na Wileńszczyźnie
Sierpień 1863 roku
Panna Aleksandra Zaporewicz usłyszała dobiegający z zewnątrz tętent kopyt i wyjrzała przez otwarte na oścież okno. Od razu rozpoznała ojca galopującego na swoim ulubionym karym ogierze. Pędził w tumanie kurzu szeroką alejką, która prowadziła przez ogród francuski do trzech stopni przed głównym wejściem do dworu.
– Boże, chyba nic się nie stało? – Jej matka, kobieta w wieku balzakowskim, złapała się za pierś, omal nie upuszczając filiżanki z saskiej porcelany.
Nieco operetkowy gest natychmiast poderwał na równe nogi rezydenta, pana Stanisława de Villeʼa, który w trzech susach pokonał salon oraz sień i zatrzymał się dopiero pod wspartym czterema kolumnami portykiem nad dwuskrzydłowym wejściem. Oleńka skoczyła za nim.
– Jest mama? – spytał Henryk Zaporewicz, zgrabnie zeskakując z wierzchowca. Mimo dojrzałego wieku, czterdziestu lat, był nadspodziewanie sprawny i gibki.
– Wszystko w porządku, papo? – odpowiedziała Oleńka pytaniem.
– Pani Helena została w salonie – pospieszył z wyjaśnieniem rezydent.
Henryk poufałym gestem rzucił mu wodze, ale zaraz potem – jakby dla złagodzenia tego dość niestosownego zachowania – poklepał go przyjaźnie w ramię. Następnie pokonał schodki i uśmiechając się do najstarszej córki, wkroczył w chłodny cień dużego domu z dwuspadowym dachem.
– Żniwiarzom kończy się popiwek! – zagrzmiał, zanim jeszcze wkroczył do salonu. – Znajdzie się jeszcze jakaś beczka w piwnicy? Bo jeśli nie, to jak te zaściankowe sknery Młynarscy będziemy musieli poić żeńców wodą z octem!
Pani Helena wstała sztywno z fotela, władczym ruchem odstawiła filiżankę z namalowaną na niej sceną łowiecką i bez słowa skierowała się do kuchni. Jej ciężka suknia zaszeleściła, zamiatając idealnie czystą dębową podłogę.
– Niech Andzia zawoła parobków i każe im wytoczyć z dołu kolejną beczkę! Albo i od razu dwie – dobiegł z głębi domu jej opanowany głos. – Te chłopy piją popiwek jak wenecka gąbka wodę!
Ojciec i córka popatrzyli po sobie z rozbawieniem. Henryk podkręcił nawet przetykanego już lekko siwizną wąsa. Na głos nie wypadało wyśmiewać dworskich manier pani domu, ale jej wyniosłość trochę nie pasowała do wiejskiej gorączki żniw, która opanowała majątek. Pogoda była idealna, na rozedrganym upałem niebie ani jednej chmurki, pola aż raziły złotem kłosów. Lecz jutro, a może nawet już tej nocy, spodziewano się burzy. Trzeba było się spieszyć ze zbiorem pszenicy i to normalne, że w dusznym i ciężkim skwarze zapamiętale machający kosami chłopi muszą coś pić.
– Każ im wynieść jeszcze kilka kwaterek wódki! – zawołał dziedzic niemal proszącym tonem w ślad za panią Heleną. – Zasłużyli na coś więcej niż słodowa lemoniadka.
– No, jak tam sobie chcesz – odkrzyknęła raczej bez entuzjazmu pani domu. – Żeby tylko znów przodownika nie pobili. Wiesz, jacy oni są po gorzałce.
– Może pojadę z panem? Pomogę w czymś? – zaproponował bez przekonania pan de Ville.
Był to zubożały szlachcic z Mazowsza albo i z Kujaw, którego przyjęli pod swój dach jeszcze wiosną. Ani to kuzyn, ani powinowaty, ale wiadomo – herbowy musi pomóc w potrzebie drugiemu herbowemu. Tym bardziej że de Ville miał podobno coś wspólnego z francuskim hrabią znad Loary o tym samym nazwisku. Tak przynajmniej dawał do zrozumienia po trzecim kieliszku pędzonej w dworskiej gorzelni starki.
– Nie, zostań w cieniu, młodzieńcze. – Pan Henryk znowu pozwolił sobie na poufałość. – Dzisiaj, przed burzą, na polu wyjątkowy skwar. – A potem, wychodząc już na dwór, odwrócił się i krzyknął za siebie: – Każę podjechać wozem po te beczki! Dziękuję, Heleno!
Po chwili znów zadudniły kopyta, a Stanisław i Oleńka zostali na schodach sami.
– Przejdziemy się? Do sadu i z powrotem – zaproponował.
– Nawet do rzeczki! – odpowiedziała i z ochotą podała mu ramię, a drugą ręką sięgnęła po parasolkę.
Kiedy wyszli z dworu – sporego dwuskrzydłowego domu z bielonego drewna, spiętego w środkowej części wspartym na kolumnach portykiem i solidnym wykuszem z półokrągłym oknem – wkroczyli na zalany złotym światłem trawnik ogrodu francuskiego. Z nieba lał się taki żar, że nawet