Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski страница 5

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski

Скачать книгу

myśli tych, którzy poszli walczyć z Moskalami. Zimą i on się wyrywał, ale pani Helena spokojnie, acz stanowczo objaśniła mu, że nie godzi się zostawiać we dworze czterech kobiet, a właściwie kobiety i trzech dziewczątek. Spasował więc i o powstaniu nie mówił za dużo. Tylko czasem przygadał Stanisławowi o zniewieściałych mężczyznach, co to szabli się boją, albo jak teraz ganił zbyt wystawne życie.

      Trzeba było jednak uczciwie przyznać, że wojna z carskim imperium jakoś nie rzucała się w Gołubiczach w oczy. Żadnych walk nikt tutaj nie widział. Tylko czasem drogą na Wilno przemknęła sotnia Kozaków lub szwadron ruskich dragonów. Widywano też jadące w przeciwnym kierunku kibitki, a w nich zakutych w kajdany młodzieńców. Żal było patrzeć na ich puste, pełne rozpaczy oczy. I na ich nadgarstki i kostki, obtarte do żywego w spiętych przez kowala okowach. A zresztą – od maja tych transportów już nie było. Po dworach szeptano, że to sprawka nowego gubernatora rezydującego w Wilnie, Michaiła Murawjowa, który kazał schwytanych buntowników wieszać na miejscu. Brrr. Zgroza.

      Poza tym życie we dworze toczyło się jak zawsze. Szczególnie w czasie żniw. Roboty w polu było dużo, plon był na szczęście obfity i tylko ziemiaństwo rzadziej urządzało polowania, bo gonić kłusem z flintą przez łąki i wykroty, kiedy tam nasi giną w słusznej sprawie, to i jakoś niepatriotycznie, i trochę strach, że na odgłos pukawek przygalopują Kozacy lub Czerkiesi. A ci nie umieli docenić uprzejmej gościny. Żarli, pili, hańbili służebne, a bywało – o zgrozo! – że i szlachetnie urodzone panny.

      Oleńka oderwała spojrzenie od gorących i ciemnych jak wilcze jagody oczu pana Staszka. Rezydent zawsze bardzo się starał jej przypodobać, ale od czasu incydentu z parasolką w sadzie zrobił się wręcz natarczywy. Najgorsze jednak, że jakoś to jej nie przeszkadzało. Ba! Nawet imponowały jej te jego zaloty. I jeszcze czuła coś… coś dziwnego. Takie niepojęte rozleniwienie połączone z febrą i uderzeniami gorąca do głowy. Może to jakaś choroba?

      Właśnie się nad tym zastanawiała, gdy za oknami zamigotały pochodnie. Jacyś konni jechali do dworu! Laura i Klara pisnęły, pani Helena zbladła, dziedzic zerwał się od stołu i rozejrzał za dwururką.

      – Młynarscy! Młynarscy jadą! – zawołał kamerdyner Kleofas, wpadając do stołowego.

      Pan Henryk od razu się odprężył.

      – Ech, te wojenne czasy… – westchnął ni to ze smutkiem, ni z nostalgią i ruszył przez sień powitać gości.

      Wszyscy przy stole zerknęli po sobie. Sąsiedzi zza rzeczki nie byli tutaj często widywani. I to pomimo pospiesznych zaręczyn ich Janka i Oleńki. Ziemiańskie rody od kilku pokoleń były skłócone. Tamci nazywali Zaporewiczów prostymi Litwinami, ci odwdzięczali się, mówiąc, że Młynarscy to szlachta zaściankowa, co herb podebrała magnackim rodom. Rodzinne legendy i domowe księgi prowadzone w obydwu dworach wspominały coś nawet o dawnych wzajemnych zajazdach i pogromach, ale pod ruskim zaborem między sąsiadami zapanował napięty wprawdzie, ale jednak pokój. Nic więc dziwnego, że w innych majątkach nazywano ich najstarsze dzieci Romeo i Julia!

      – Bóg w dom! – zagrzmiał pan Henryk, prowadząc do stołowego postawnego Samuela Młynarskiego z imponującą brodą, która sięgała mu niemal do pasa, i jego niską, ale pękatą małżonkę. – Siadajcie! Zjedzcie z nami kolację! Andzia! Przynieś śliwowicy!

      – A napiję się, chętnie – sapnął Młynarski, sadowiąc się na krześle, które pod jego ciężarem niepokojąco zatrzeszczało. – Okazja jest! – dodał i zerknął podejrzliwie na de Ville’a.

      – Możesz pan rozmawiać przy naszym Staszku – pospieszył z wyjaśnieniami pan Henryk. – To przyjaciel domu.

      – A więc… Za wiktorię żyrzyńską! – zagrzmiał Młynarski, wznosząc toast. – Pewnie już słyszeliście, jak kompania podpułkownika Heydenreicha wybiła prawie dwie setki Moskali, a do niewoli wzięła niemal trzystu! Ich dowódca, porucznik Laudański, salwował się ucieczką w podskokach. List dostałem… – dodał ze wzruszeniem. – Od syna. – Tu spojrzał na Oleńkę i powiedział: – Dam ci przeczytać.

      – Ha! – Pan Henryk aż klasnął w dłonie. – Wojna już długo nie potrwa!

      – Wiadomo! – zatrąbił znów niczym surmy bojowe Młynarski. – Jak tylko Heydenreich przejdzie ze swoimi do Galicji i tam wznieci powstanie przeciw Habsburgom, będzie po zaborach… Au! Czemu mnie kopiesz, kobieto?!

      Spojrzał zaskoczony na żonę i zaraz się zreflektował:

      – A, tak! To tajemnica wojskowa. W konfidencji Janek mi o tym napisał. Więc i wy – potoczył spojrzeniem po siedzących przy stole – zachowajcie tę wiadomość w sekrecie.

      Oleńka zerknęła szybko na de Ville’a. Oby tylko teraz nie wyskoczył z tymi swoimi poglądami na temat powstania! Na szczęście Staszek milczał. A nawet zdawał się z uwagą wsłuchiwać w rewelacje przyniesione przez Samuela Młynarskiego.

      Dwór w Gołubiczach na Wileńszczyźnie

      Sierpień 1863 roku

      Na szczęście burza tylko musnęła Gołubicze, bardziej dając się we znaki majątkowi Młynarskich, co wydatnie poprawiło humor Henrykowi Zaporewiczowi. Zboże zebrano do końca i poustawiano w mendle, do wyschnięcia, a potem bezpiecznie zwieziono do młockarni.

      Dwór został udekorowany, francuski ogród (ku utrapieniu pani Heleny) zastawiony wyniesionymi z domu stołami i krzesłami, nad podjazdem rozpięto istny baldachim utkany z kłosów zboża i girland kwiatów. Żyd Mojżesz, który opodal prowadził karczmę, musiał pogodzić się z kolei, że z dworskiej gorzelni wydano cztery baryłki wódki, a z piwnicy wytoczono pięć beczek wina z ubiegłorocznego winobrania i dziesięć chmielowego piwa. Dożynki!

      Pod wieczór, kiedy na niebie rozlał się krwisty amarant zachodzącego słońca, a z pobliskiego ścierniska powiało zapachem słomy, do czekających pod kolumnadą na szczycie trzech schodów państwa Zaporewiczów podeszli przodownik i przodowniczka żniw. On, wyjmując drżącą ręką zza pazuchy wymiętoloną karteczkę, odczytał wzruszonym głosem:

      – Plon niesiemy, plon, w jegomości dom. Bodaj zdrowo plonowała, każda kopa sto korcy dała! – przeczytał, a potem odebrał od stojących za nim pomagierów pleciony w kształcie korony dożynkowy wieniec, związany na górze słomianymi warkoczami i udekorowany kłosami.

      Pan Henryk podziękował wszystkim za poniesiony trud i zaprosił do wspólnej zabawy. Oleńka zaś pomyślała, że w zeszłym roku przodownik gadał znacznie dłużej, a do tego wieniec był ze dwa razy większy i okazalszy. Czyżby prawdziwe były pogłoski, że prosty lud nie popiera powstania i opowiada się za caratem, który – jak z niedowierzaniem szeptano po majątkach – ma znieść pańszczyznę, wzorując się na galicyjskich c.k. porządkach?

      Na szczęście zaraz gruchnęła muzyka, odbito beczki, polano do szklanek, misek, a nawet dzbanków. Na drewnianym podeście zadudniły hołubce i przytupy. Przodownik poprosił do pierwszego tańca bladą i skrzywioną panią Helenę, pan Henryk z galanterią porwał przodownicę. Laura i Klara zachichotały, kiedy przed Oleńką wyrósł de Ville, strzelił obcasami i sprężyście się skłonił.

      – Mogę panią prosić?

      Nie

Скачать книгу