Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski страница 9

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski

Скачать книгу

się w nim żelazna koza z długą, rozgrzaną do czerwoności rurą znikającą w ścianie z drewnianych bali. Na niej buchał, perkotał i syczał parą niczym lokomobila złocisty samowar. Herbaty, nawet dla takich jak on, katorżnych, było skolko ugodno. Cukru za to brakowało, ale czaj wspaniale smakował ze słodkim, leśnym miodem. Albo z wódką z nieodległej przecież gorzelni, choć tej Janek wolał się wystrzegać. I nawet nie dlatego, że widok pijanych od rana do nocy sybiraków napawał go niesmakiem. Miał wielki plan. Czekał już tylko, aż odejdzie purga, a mróz zelżeje do kilkunastu stopni.

      Tymczasem ze zdwojoną pilnością rachował słupki kosztów i zysków tartaku, w którym przydzielono go do pracy. Dzierżawca, pan Suwiołow, nie mógł się mu nadziwić. Roboty było teraz mało, bo najpierw mróz, a potem purga sprawiły, że drwali, nawet tych katorżnych, a więc w większości Polaków, nikt nie miał sumienia – czy może raczej rozsądku – wyganiać do lasu. Pnie syberyjskich świerków, modrzewi i brzóz tak stwardniały, że topory odbijały się od nich jak od żelaznych kolumn.

      Za to o odmrożenia było bardzo łatwo. Wystarczyło się spocić, a potem trochę za długo zmarudzić z odpoczynkiem. Nagle mokra koszula na ciele zmieniała się w lód, a skóra robiła się biała. I już. Albo zadyszka. Jeśli oddychało się ustami, nie nosem, prędko przyplątywało się zapalenie płuc. Koniec zawsze był ten sam – choć bywało, że przychodził od razu. Nie dalej jak tydzień temu rówieśnik Jana, Konrad, odszedł nieco dalej w tajgę od grupy drwali i rozgrzewającego ich ogniska z gałęzi. Szukał pod śniegiem zmrożonych jagód dzikiej porzeczki lub chociaż czeremszy albo saranki. Czegokolwiek, co powstrzymałoby atakujący dziąsła szkorbut. Że nie wrócił, zauważono mniej więcej po pół godzinie. Poszli więc go szukać. I znaleźli. Tak samo sztywnego i zamarzniętego jak pień cedru, o który się oparł.

      Dawny panicz, a obecnie prosty katorżnik Młynarski miał więc wielkie szczęście, że trafił do księgowości w tartaku. Zadecydował o tym łut szczęścia, kiedy przywieziono go tutaj z grupą innych zakutych w kajdany skazańców. Suwiołow obejrzał wszystkim dłonie, po czym przypatrując się Jankowi, zawyrokował:

      – Ty masz najbardziej pańskie ręce ze wszystkich! Nienawykłe do ciężkiej pracy. Rachować pewnie umiesz, a?

      Potwierdził. Przecież jeszcze niedawno, kiedy był podrostkiem, w każdą zimę ojciec wywoził go do Wilna, oddając w ręce guwernantek i nauczycieli, którzy wbijali mu do głowy łacińską gramatykę i matematykę. Coś tam liznął nawet z nauk tego angielskiego fizyka, Newtona. Ale nie pamiętał dokładnie, właściwie tylko to, że kiedyś w łeb palnęło go jabłko. No, nieważne. Grunt, że sumować i mnożyć potrafił, a do takich rachunków sprowadzała się księgowość tartaku. Suwiołow wziął go więc do kantorka. I Jan liczył teraz, a potem zapisywał gęsim piórem maczanym w inkauście, ile bel drzewa weszło, a ile kubików desek wyjechało. Ile kasa wydała, a ile do niej wpłynęło.

      Małe okienne szybki zadygotały w kolejnym podmuchu wiatru. Omal nie zgasła łojówka stojąca na biurku! Po półtora roku na katordze Jan wiedział jednak, że jutro, najdalej pojutrze purga odpuści i zrobi się ładna, bezwietrzna pogoda. A wtedy dokona tego, co sobie tak dokładnie zaplanował. I do czego przygotowywał się przez całą jesień i połowę zimy…

      A tymczasem myśli uciekły mu do wspomnień. Noc żniw w Głubczycach i to, co się wtedy stało pomiędzy nim a Oleńką… Trochę żałował, że nie wydarzyło się więcej. Że w ogóle pytał ją o zgodę, że nie dał się ponieść fali pożądania. Lecz z drugiej strony może to i lepiej. To, co najlepsze, jeszcze wciąż przed nimi. A na razie musiał mu wystarczyć obraz jej wygiętego ciała, nabrzmiałych pocałunkami ust, jej oczu dzikich i rozpalonych jak ślepia rysicy. Teraz, zakopany w śniegach, otoczony niezmierzoną tajgą, wprost nie mógł uwierzyć, że to nie była bajka.

      Kto wie, może by nawet zwątpił w siłę swojej pamięci, gdyby nie połówka pięciorublowej monety, którą miał wciąż ze sobą. Nie odebrali mu jej Kozacy, na których nadział się dwa dni po tamtej niezapomnianej nocy, kiedy wracał do swojego oddziału. Żołdacy najpierw wypłazowali go szablami, potem rozgrabili sakwy, rzucili kości o konia i rząd, zabrali starą szablę po dziadku, który służył jeszcze pod Napoleonem. Potem odarli go z ubrań do naga i wszystkie ciuchy dokładnie przepatrzyli. Od razu znaleźli skryte pod podszewką kubraka złote trzy- i pięciorublówki, które miał jeszcze z Żyrzyna. Zaszytej w kołnierzu koszuli połówki monety jednak nie zmacali. W końcu oddali mu więc rzeczy, pozwolili się ubrać i na arkanie powlekli do najbliższego posterunku.

      Biegnąc za koniem ze związanymi z przodu rękami, Janek marzył tylko o tym, żeby go dobito i oszczędzono mu upokorzeń i nieludzkiego wysiłku. Nie wiedział jeszcze wtedy, jak mało brakowało, żeby jego życzenie się spełniło. Gdyby schwytano go ledwie pięćdziesiąt wiorst wcześniej, na dawnej ziemi wileńskiej podległej teraz gubernatorowi Murawjowowi, od razu założono by mu stryczek. Takie były rozkazy carskiego namiestnika, nazywanego powszechnie Wieszatielem.

      On jednak zdążył dotrzeć już na Polesie, a tu panowały nieco łagodniejsze zwyczaje. Po krótkim śledztwie wysłano go etapami do Moskwy. Na ręce i nogi włożono stalowe pręty, nazywane przez Rosjan kajdanami, i trzykonną kibitką powieziono na wschód. Jan myślał, że będzie to długa podróż. Nie docenił sprawności carskiego systemu pocztowego! Jechali niemal cwałem od stacji do stacji. Kilka godzin zapierającego dech w piersi galopu i już wyprzęgano spienione konie, zmieniając je na nowe. Nawet nie musiał wysiadać z kibitki!

      Po niecałych trzydziestu godzinach znalazł się w ponurym gmaszysku więzienia Butyrki, nad którym górowały cztery okrągłe, przysadziste baszty. Tam zdjęto mu kajdany i zrewidowano jeszcze raz. Tym razem bez rabunku, ale dokładnie. Pół monety zostało zarekwirowane, ale wciągnięto je na krótką listę rzeczy osobistych.

      Kolejne dwa miesiące Młynarski spędził w celi. Przesłuchiwano go w tym czasie tylko raz. Nie próbował się wypierać udziału w powstaniu, a kiedy go poprowadzono przed wojenny sąd, wygłosił nawet mowę o umiłowaniu wolności przez Polaków i obowiązku służby ojczyźnie. Trzech podstarzałych oficerów było pod wrażeniem. Chyba tylko dlatego nie skazali go na kamieniołomy, kopalnię lub budowę dróg, ale „zwykłą” katorgę za Uralem. Dożywotnią.

      Była już jesień, kiedy wyprowadzono go z celi, ponownie zakuto i wsadzono w kibitkę. Otrzymał też z powrotem te osobiste rzeczy, których dotąd nikt nie ukradł – wśród nich połówkę złotej pięciorublówki. I znów pęd powietrza i krajobrazy uciekające wstecz. Młynarski zdążył już się przyzwyczaić do ciasnej, zarobaczonej celi, więc pierwszego dnia tej gonitwy rozbolała go głowa.

      Tym razem jednak podróż trwała dłużej. Etapy pomiędzy kolejnymi stacjami pocztowymi rozciągały się, więc częściej musieli oszczędzać konie i jechać stępa. Drogi były coraz bardziej puste, lasy gęstsze i dziksze. Do guberni tobolskiej dotarli na początku listopada, a więc – według syberyjskiej miary – już zimą. Śniegu nie było jeszcze bardzo dużo, ale mróz trzymał czasem nawet i za dnia, a sanie nieznośnie trzęsły na zlodowaciałych koleinach, przez co otarte żelazem nadgarstki bolały jak diabli. Doskwierały też kostki, mimo że kajdany na nogach miał założone na nigdy niezdejmowane buty i grube onuce. Te obcierały mniej, ale za to tłumiły przepływ krwi w stopach, więc palce marzły mu i puchły.

      W końcu trafił do tartaku dzierżawcy Anastazego Włodymirowicza Sułowiowa. Jak na warunki katorgi – ciepła i wygodna posadka, która dawała nawet w przyszłości nadzieję na zmianę statusu z katorżnika na przesiedleńca, czyli osadnika. Tym ostatnim wolno było się żenić, mieć dzieci, mieszkać we własnym domu. Ale Janek nie myślał o ożenku. Przynajmniej nie tu – na Syberii.

Скачать книгу