Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski страница 10

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski

Скачать книгу

blask padł na rzędy toporów, pił dwuręcznych, dębowych klinów i plecionych lin konopnych. Właśnie pod stosem tych ostatnich Janek wymacał obluzowane deski. Podniósł je i ze skrytki wyciągnął pakunek: kożuch, dwie syberyjskie koszule, dodatkowa para grubych, lnianych portek i futrzana, myśliwska czapa oraz takie same rękawice. Skórzaną kamizelę, drugie portki i wykładane futerkiem lisa buty miał na sobie. Do tego z dna skrytki wyjął dwa pięcio- i jeden dziesięciorublowy banknot – skrzętnie skrywane oszczędności z ostatnich dwóch i pół roku. Obok nich leżał jeszcze stary blankiet paszportowy. Ukradł go miejscowemu żandarmowi, z pochodzenia też Polakowi spod Wilna, którego najpierw spił jak świnię. Blankiet był starego typu, w dodatku nie miał urzędowych pieczęci. Młynarski ładnym pismem wypełnił odpowiednie rubryki, a stemple wyciął z ziemniaka i podbił w kilku miejscach. Dokument wyglądał żałośnie i z całą pewnością nie zwiódłby czujności żandarmów albo gubernialnych czynowników, nie mówiąc już o plackomendantach, ale jakiegoś prowincjonalnego stójkowego… była na to szansa.

      – Już niedługo, kochana, już niedługo – wyszeptał i pocałował niczym talizman połówkę noszonej zawsze w kieszeni złotej pięciorublówki. – Ucieknę stąd. Zmylę pogonie. I odnajdę cię w Głubczycach, mój skarbie.

      Ural, Imperium Rosyjskie

      Koniec lutego 1866 roku

      Skulony w śnieżnej jamie pod zwalonym świerkiem już prawie zasypiał, kiedy obudził go armatni wystrzał. Armatni? Nie! To w rosnącym z godziny na godzinę mrozie pękł pień jakiegoś drzewa. Jan Młynarski spróbował się poruszyć i nagle zrozumiał, że prawie nie czuje rąk ani nóg. Zamarzał! Długa broda okalająca mu twarz aż chrzęściła od szronu, z wąsów i brwi zwisały długie sople. Równocześnie nie czuł zimna, było mu nawet ciepło. Powieki znowu zaczęły opadać. Spać, spać i nie myśleć o otaczającej go zewsząd syberyjskiej zimie…

      – Nie! – Resztką sił zdobył się na bezgłośny krzyk. – Musisz wstać i iść. Ruszać się. Inaczej za godzinę albo dwie pod drzewem zostanie jedynie twoje truchło.

      Poruszył się z trudem, opadł na czworaka. Ramiona ugięły się pod jego ciężarem, ale wytrzymały. Powoli wyczołgał się z wydrążonej jamy. Wtedy w twarz uderzył go mróz. Silny, parzący, dużo sroższy niż jeszcze wczorajszego wieczora. Z ogromnym trudem, czepiając się gałęzi zwalonego świerka, uniósł się na nogi. Ustał! Ale nie mógł zrobić ani jednego kroku. Czy już za późno na ratunek?

      Poprzedniego dnia szedł długo, pokonał co najmniej dziesięć wiorst. Nie był to jego rekord, ale odkąd wkroczył w góry, teren stale, choć łagodnie się wznosił. Ile odszedł przez półtora miesiąca od swojego ciepłego i wygodnego kantorka w guberni tobolskiej? Tego nawet nie potrafił już zliczyć. Początkowo pędził ile sił w nogach, trwożnie oglądając się, czy nie ściga go pogoń. Czasem dał parę kopiejek chłopu powożącemu sanie za podwiezienie o wiorstę czy dwie. Bywało, że nocował we włościańskich chatach, w których kupował też chleb, podpłomyki, pielmieni i kwas. Najczęściej jednak spał w lesie. Zwyczajem miejscowych Inuitów przewracał kożuch futrem na zewnątrz i zagrzebując się w śniegu, a czasem obkładając naciętymi gałązkami świerkowymi, drzemał od wieczora do północy, żeby wyruszyć w dalszą podróż, zanim pobledną gwiazdy na niebie.

      Gwiazdy… Wciąż chwiejąc się, oparty o zwalony pień i niezdolny do zrobienia choć kroku, zadarł głowę. Nad nim wisiał wir Drogi Mlecznej. Srebrzysty, fioletowy, chwilami czerwonawy potok gwiazd.

      – Daj mi jeszcze trochę sił! – sapnął, nie wiedząc właściwie, czy zwraca się do Boga, czy do samego siebie. – Chcę ją zobaczyć. Choć przez moment. Potem zabierz mnie, gdzie chcesz.

      Te słowa jakby dodały mu sił. Przynajmniej na tyle, żeby się schylić i pięściami zacząć obtłukiwać zdrętwiałe nogi. Po kilku chwilach zaczął coś w nich czuć – głównie kłujący ból powracającego krążenia. A potem zrobił pierwszy, ostrożny krok. Szedł! Znowu był w drodze na zachód!

      A ta wznosiła się coraz stromiej. Powietrze cięło mrozem po oczach i ustach, ale za plecami już rozpalała mu się czerwona jutrznia przedświtu.

      – Kiedy ranne wstają zorze… – zanucił bezgłośnie i mocniej wyciągnął krok.

      Szło mu się coraz lepiej. Coraz lżej. Czuł, że szczyt, a więc i granica między Azją i Europą, jest coraz bliżej. Śnieg skrzypiał, wręcz piszczał mu pod nogami. Para z nosa i ust zamieniała się w sople, które co i rusz musiał odrywać od siebie i strącać. Droga wciąż była pusta, nadal otaczał go gęsty, czarny, milczący las. I nagle z przodu usłyszał dzwonki. Ktoś nadjeżdżał! Schować się? Ale po co? Mało to zaprzęgów mijał po drodze? Pozostał na szlaku.

      – Z Bogiem! – zawołał do woźnicy, który chwilę później wyjechał zza zakrętu.

      Tamten ściągnął wodze, zatrzymując zgrabnego, pękatego konika, całego pokrytego szronem.

      – A dokąd to tak wcześnie idziecie? – zdziwił się chłop siedzący na koźle.

      – Do Solikamska i dalej do Sołowieckiego Monastyru, gdzie modły chcę zanieść do Pana za pośrednictwem Świętego Zosimy – wyrecytował bez zająknienia Młynarski.

      – To ty bohomolec? – W czujnych oczach furmana dostrzegł ślad szacunku.

      – Tak, pielgrzym.

      – A z daleka idziesz?

      – Z bardzo daleka. Aż z Irbitu. – Jan zdecydowanie umniejszył pokonaną przez siebie trasę. Chciał wzbudzić w człowieku podziw, a nie go zaszokować.

      Tamten pokiwał głową. A potem, jakby z namysłem, sięgnął za pazuchę i wyjmując mieszek, dodał:

      – W takim razie pomódl się i za moją duszę. Masz tu kopiejkę, święty człowieku.

      Młynarski podziękował i już miał ruszać, kiedy furman dorzucił niemal od niechcenia:

      – Za zakrętem jest wartownia żandarmów. Pokażesz im paszport, a oni wystawią ci bilet na dalszą drogę. Bywaj!

      Zaciął konia, ruszając ostro, a Jan został na drodze i poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Gdyby nie ten poczciwy człowiek, najdalej za kwadrans nadziałby się prosto na żołdaków!

      Kiedy sanie zniknęły w lesie, Jan od razu wszedł w gąszcz. Natychmiast zapadł się niemal po pachy, ale brnął dalej prostopadle do szlaku. Dopiero po dłuższym czasie skręcił pod górę, pnąc się wyżej i wyżej, aż wreszcie drzewa przerzedziły się, a potem zupełnie zniknęły. Jeszcze kilkadziesiąt mozolnych kroków i teren wypłaszczył się, w twarz zawiał mu jakby cieplejszy wiatr, a jego oczom ukazała się rozległa dolina. Europa! Udało się! Uciekł z Syberii!

      Biegiem, niemal krzycząc z radości, wrócił do drogi. Był cały w śniegu i soplach, na ramionach pokryty warstewką lodu, którego skorupa pękała przy każdym poruszeniu. Nie zważał na to. Za górą wstawał już świt; Jan minął wartownię i właśnie wkroczył na swój kontynent. Szybkim, marszowym krokiem pędził teraz w dół, ku majaczącym w oddali, wynurzającym się z rozproszonego mroku

Скачать книгу