Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski страница 8
„No właśnie, o co może chodzić?” – zastanowiła się Monika.
– Pani Monika Wilczyńska, z domu Niepomna? – Gliniarz wypiętrzył się nad nią.
– T-tak.
– Pani pójdzie z nami. – Sięgnął po przypięte do pasa kajdanki.
– W jakim charakterze?
– Zatrzymujemy panią do dyspozycji prokuratora. Proszę wyciągnąć rączki.
Klik. Klak. Na jej nadgarstkach zatrzasnęły się ciężkie bransoletki.
– Idziemy.
Z pustką w głowie i trzepotaniem serca w piersi zaczęła się posłusznie unosić. Zerknęła jeszcze tęsknie na nietkniętego gołąbka, gdy nagle zgęstniałe powietrze stołówki przeciął dziki okrzyk:
– Zostaw ją, ty… ty psie!
Jeszcze nie przebrzmiał okrzyk Edzi, gdy na łysej głowie funkcjonariusza wylądowała miska sałaty; tłuste strumyki zaczęły ściekać po jego twarzy ku naramiennikom, unosząc ze sobą kawałki listków rukoli i soczyste krążki cebuli.
„A jednak dodała majonez i oliwę” – pomyślała bez sensu Monika.
Na ten akt agresji do boju rzuciła się funkcjonariuszka, sprawnie wykręcając Edycie ramię. Przyjaciółka zgięła się w pół, sprawiając przez chwilę wrażenie pokonanej, lecz nagle policjantka zawyła z bólu, bo drobne ząbki Edzi wbiły się w jej dłoń. Zakotłowało się jeszcze bardziej, w akompaniamencie tłuczonego szkła przewrócił się stolik, zupa krem splamiła jasny garnitur dyrektora finansów, a gołąbek w pomidorowym sosie umaił czerwienią białą bluzkę stażystki. Szybko jednak zapanował spokój. Edzia leżała teraz na ziemi z rękami skutymi na plecach, klnąc i złorzecząc dosiadającej ją okrakiem policjantce, a Monika patrzyła na to osłupiała z wyżyn pozycji stojącej wprawdzie, ale jednak spętana kajdankami. Jeden z większych liści spłynął funkcjonariuszowi za kołnierz, co wytrąciło go wreszcie ze stuporu i skłoniło do wydania krótkiego rozkazu:
– Idziecie do radiowozu. Obie.
Kiedy je wyprowadzano, stołówka ożyła gromkimi okrzykami dziennikarskiej gawiedzi:
– Oprawcy! ZOMO! Precz z cenzurą! Niech żyją wolne media!
Ten jawny protest w najmniejszym stopniu nie obszedł jednak dwojga nieco wymiętych i lekko zużytych tą interwencją policjantów.
Dwór w Gołubiczach na Wileńszczyźnie
Marzec 1864 roku
Po krótkiej odwilży znów przyszły mrozy, śnieg i wiatr podnoszący z pól drobne, siekące po oczach kryształki lodu. Karawana trzech sań i sześciu koni stała pod schodami prowadzącymi do dworu. W pierwszych Helena i Henryk siedzący bez ruchu, wyglądający jak dwie porcelanowe figurki tak kruche, że byle ruch powietrza może je rozsypać w proch. Obok wtulone w siebie, chlipiące i siąkające nosami bliźniaczki. Na koźle, obok zgarbionego i postarzałego Kleofasa, Oleńka. W futrzanej czapie i kożuszku, zarumieniona, wściekła, zdyszana od palącej ją złości.
– Pan jesteś szuja! – syknęła do stojącego sztywno na schodach de Ville’a. – Papa wyhodował żmiję na swym łonie.
– Niech pani się liczy ze słowami – wycedził Stanisław. – Przypominam, że przemawiasz do zarządcy majątku.
– Naszego majątku, ty gadzie!
– Już nie. Decyzją gubernatora Murawjowa zostaliście wywłaszczeni za wspieranie działalności antypaństwowej. Dwór i ziemia są w dyspozycji jego świętobliwości cara i w przyszłości przypadną któremuś z oficerów jego zwycięskiej armii.
– Milcz, zdrajco! To ty doniosłeś o planach oddziału Kruka! Masz krew na rękach!
Zapadła cisza przerywana jedynie krakaniem wron i kruków oraz parskaniem koni. De Ville zbladł, zaplótł dłonie z tyłu pleców i lekko wysunął prawą stopę do przodu niczym szermierz przyjmujący pozycję.
– Miałaś wybór. To mogło zakończyć się inaczej, ale tamtej nocy wybrałaś… – Nie dokończył, bo głos uwiązł mu w gardle.
Laura i Klara zaszlochały, ojciec i matka ani drgnęli, jak ludzie pogrążeni w katatonii. Koń uderzył kopytem i zarzucił łbem.
– Jedźmy już, proszę panienki – odezwał się cicho i prosząco Kleofas.
– Tak, ruszaj. Nic tu po nas.
Dawny kamerdyner, a obecny stangret zaciął konie, choć te i tak rwały się do biegu. Zaskrzypiał śnieg, zadudniły kopyta, zapiszczały płozy. Helena zacisnęła usta. Henryk odwrócił wzrok od dworu.
Pierwsze sanie, a za nimi dwoje następnych – wiozących kredens, kilka kufrów, parę pakunków, trzy krzesła i modrzewiowe biurko – pomknęły aleją przez ogród francuski ku rzędowi platanów. Za plecami zostawili swój dom. Milczący, nieruchomy, jakby oniemiały ze zgrozy.
Po chwili ostrym skrętem wydostali się na główną drogę. Kleofas strzelił z bata i konie poszły niemal galopem. Sanie skakały, trzeszczały i zarzucały na zamarzniętych koleinach. W kredensie dzwoniły szybki, w pakach dygotała saska porcelana, delikatna jak poranne letnie mgły.
Pędem minęli mostek, zostawiając za sobą stodoły, obory, chlewy, a także gorzelnię i Mojżeszową karczmę. A przede wszystkim rozległe, pokryte świeżym śniegiem pola, na których latem wzejdą rzepak, pszenica i żyto. Ale już nie dla nich. Na chwałę cara, imperium i jakiegoś nowego dziedzica zasłużonego w tłumieniu powstania.
Jechali dalej. Przez lasek, wokół wzgórza, obok jaru utworzonego przez stare, wyschnięte już koryto rzeki. I znowu mijali pola, ale już nie gołubickie, lecz młynarskie.
Widok sąsiedniego dworu ich poraził. Dom stał, zabudowania gospodarcze także. Nowym elementem w dobrze im znanym krajobrazie była jedynie szubienica ustawiona na środku dziedzińca. A na niej wisiał pan Samuel. Jego długa broda unosiła się w lekkim powiewie wiatru, który bujał masywnym ciałem i utrudniał robotę krukom, dobierającym się właśnie do oczu trupa.
– Boże… Toż to Tartar. Pochłania nas piekło! – jęknął Henryk.
Oleńka z największym trudem oderwała wzrok od makabrycznej sceny. Spalał ją taki gniew, że nie była w stanie nawet litować się nad sobą, żałować dworu, współczuć Młynarskim ani drżeć o Janka.
– Nie martw się, papo. Jak będzie trzeba, to i Belzebuba zmuszę, żeby podawał nam do kolacji. A potem zaczekam, aż diabli porwą tego de Ville’a. I wtedy jeszcze raz sobie z nim zatańczę!
Gubernia tobolska, Syberia, Imperium Rosyjskie
Styczeń