Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski страница 11

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski

Скачать книгу

– zawołał donośnie furman i sanie zatrzymały się obok.

      – Ej, ty! – usłyszał władczy głos któregoś z pasażerów.

      Nie podnosząc wzroku, zdjął futrzaną czapkę, pokornie się skłonił i obrócił do mówiącego.

      – Słucham wielebnego pana?

      – Daleko jeszcze do wartowni?

      – Niedaleko – odparł, czując bezbrzeżną ulgę. Uff, wojskowi zatrzymali się jedynie po to, żeby go spytać o drogę. – Jest tam – machnął w nieokreślonym kierunku ręką – zaraz za szczytem wzgórza.

      – Aha – skwitował oficer i krzyknął na furmana:

      – Ruuuszaj!

      „To mój szczęśliwy dzień!” – zdążył pomyśleć Młynarski, gdy jego uszu dobiegł inny głos:

      – Stój! Zatrzymaj się!

      – A niby dlaczego? – spytał zaczepnie pierwszy.

      – Chciałbym się przyjrzeć temu Sybirakowi. Ja… skądś go znam.

      – No dobrze, byle szybko – zgodził się pierwszy i wrzasnął na Jana: – Unieś ten kudłaty łeb!

      Młynarski wyprostował się, po raz pierwszy patrząc na dwóch oficerów w saniach. Jednego z nich – noszącego urzędniczy mundur – rozpoznał natychmiast, choć ostatnio widział go dwa i pół roku temu.

      Tamten przypatrywał mu się dłuższą chwilę w napięciu, aż w końcu na twarz wypłynął mu radosny uśmiech.

      – Co za niespodzianka! – zakrzyknął wesoło Stanisław de Ville. – Oto i panicz Jan Młynarski we własnej osobie! Cóż panicz porabia w tych stronach?

      Areszt śledczy przy ulicy Rakowieckiej, Warszawa

      Teraz

      Miała dość. Chciało jej się wyć, drapać ściany, szarpać drzwi lub paść na kolana i błagać klawiszów, nazywanych tu gadami, żeby wypuścili ją choć na korytarz. Noc w zalatującej lizolem i stęchłym potem celi przejściowej ciągnęła jej się jak chyba żadna inna w życiu. Monika siedziała w sportowych butach, z których kazano jej usunąć sznurowadła, i w dżinsach bez paska. Miała wrażenie, że każdy krok, każdy ruch sprawią, że ubrania zsuną się z niej, narażając na jeszcze większe upokorzenie. Najgorszy jednak był brak zegarka. Czas był jej wrogiem, a kolejne godziny zmieniały się w wieczność.

      Jakoś by tu jednak wytrzymała do rana, i to pomimo że rozdzielono ją z Edytą, która trafiła ponoć do aresztu w Białołęce – gdyby nie inne zatrzymane. W kącie przycupnęła bezdomna, która znała tylko dwa stany emocjonalne: katatonii lub maksymalnego pobudzenia. Na przemian więc kiwała się monotonnie w przód i w tył albo biegała po celi, klnąc i złorzecząc klawiszom. Monika bała się, że ta szalona, sponiewierana przez życie kobieta w nieokreślonym, ale z pewnością już nie młodzieńczym wieku zrobi jej krzywdę, jeśli choć na chwilę zostanie spuszczona z oka. A zresztą jeśli nie zostanie – to też.

      Niepokoiły ją także dwie prostytutki wygarnięte z pigalaka na tyłach hotelu Marriott. Od bezdomnej różniły się tylko nowszymi i zdecydowanie śmielszymi ciuchami, poza tym wyglądały identycznie. Tych jednak nie opuszczał wesoły nastrój. Cały czas plotkowały, wymieniając uwagi na temat długości, sztywności i ogólnej sprawności swoich klientów (lub jej braku). Nie stroniły też od roztrząsania niezwykłych erotycznych upodobań i oczekiwań tych panów oraz sprytnych metod, jakimi unikały ich spełnienia. Dużo śmiechu zapewniały im też opowieści, jak to swoich kochanków zrobiły w konia, okradły lub naraziły na zdemaskowanie przez małżonkę. Może te historyjki byłyby nawet intrygujące dla trzydziestosześcioletniej, było nie było, dziennikarki magazynu poradniczego, specjalizującej się w tematyce moda – psychologia – kulinaria – majsterkowanie, gdyby nie duże zagęszczenie nazbyt pikantnych szczegółów, podanych w zawiesistym sosie niewyszukanych wulgaryzmów.

      Najbardziej niepokojącą postacią pośród tej menażerii była jednak piąta współlokatorka – ubrana wprawdzie w zdecydowanie damskie fatałaszki, ale jednak niepokojąco przypominająca faceta. Zwłaszcza nad ranem, kiedy w miarę gładką jeszcze wieczorem buzię obsypał gęsty i twardy czarny zarost.

      Kiedy po eonach czasu spędzonych w napięciu, jakby dosłownie siedziała na szpilkach, strażnik wreszcie wywołał ją na przesłuchanie, Monika niemal rzuciła mu się z wdzięcznością na szyję. Posłannik wolności powiódł ją równie szarymi jak jego mundur korytarzami przez kolejno otwierane kraty do pokoju, w którym została przykuta kajdankami do koślawego krzesła.

      Siedząc tam samotnie i czekając nie wiadomo na co, Monika czuła się jak Neo, który odkrywa prawdziwą naturę Matrixa. Co ja tu robię? Czy to jakaś koszmarna pomyłka? O co właściwie jestem podejrzana? – te trzy pytania jak rozpędzona karuzela wirowały jej w głowie.

      Wreszcie drzwi się otworzyły i do pokoju weszli kobieta i mężczyzna. Ona była mniej więcej w wieku Moniki, ubrana schludnie, ale bez polotu; włosy miała związane w kok. On, nieco od nich obu starszy, wysoki, nosił powycierane dżinsy i dresową bluzę z napisem „Jamaica”. Daleko od elegancji, ale jakoś dobrze się to zgrywało z wydatną szczęką porośniętą dwudniowym zarostem, szeroką klatą i łysiną à la Jason Statham.

      – Prokurator Anna Musiał – przedstawiła się szara myszka – i mój kolega, komisarz Igor Nowak.

      Policjant skinął Monice głową, a nawet pokrzepiająco (a może szyderczo?) się uśmiechnął.

      – Czy te kajdanki są naprawdę niezbędne? – spytała Monika.

      – Tak – odparła Anna Mycha.

      – Nie – stwierdził Jamaica Nowak.

      Oboje przelotnie zerknęli na siebie i… wszystko zostało tak, jak było. Od razu widać, kto rządził w tym tandemie. Po prostu women power, cholera.

      Tymczasem Mycha wyrecytowała formułkę o tym, że zeznania będą rejestrowane, po czym upewniła się, że rozmawia z Moniką Wilczyńską z domu Niepomną, lat trzydzieści sześć, zamężną, zamieszkałą itepe. Potem jeszcze raz przedstawiła siebie i swojego karaibskiego (tylko z napisu na bluzie) partnera, a na koniec odpaliła bombę, po której Monika tylko dzięki kajdankom nie spadła z krzesła:

      – Została pani zatrzymana w związku z zabójstwem psychologa Apoloniusza Dowgiłły. Na razie będzie pani przesłuchiwana w charakterze osoby podejrzewanej o ten czyn, ale prokurator w każdej chwili może podjąć decyzję o zmianie statusu na podejrzaną.

      Lwów, Austro-Węgry

      Październik 1867 roku

      Jadąc pociągiem z Krakowa przez Przemyśl do Lwowa, Oleńka czuła, jak z każdym obrotem kół parowozu opadają z niej łuski goryczy, smutku i poczucia klęski, jakie pokrywały ją przez ostatnie cztery lata.

Скачать книгу