Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski страница 6
– Panna Aleksandra obiecała mi kolejny taniec!
– Jak się pan jeszcze nie wybawiłeś, to idź w tany z przodownicą – odpowiedział mu żartobliwy, ale zabarwiony tłumioną pogróżką głos. – Pan dziedzic właśnie sprowadził ją z parkietu.
Spojrzała w górę. Od razu poznała Janka. I… nie poznała. Ten sam chłopak, którego żegnała w styczniu. I nie ten sam. Zmężniał, wyprostował się – to jeszcze nie dziwne. Był przecież wojakiem. Ale najbardziej zmieniło się jego spojrzenie. To nie był już wzrok marzyciela. Romantyka cytującego jej wśród jesiennych liści Mickiewicza i Słowackiego. Niebieskie oczy miały ciężar stali. Chłodne i gorące zarazem. Pewne siebie. Harde. Nic dziwnego, że de Ville szybko się wycofał. A ona patrzyła zafascynowana i rejestrowała kolejne różnice. Szorstki, wręcz szczeciniasty zarost na podbródku, gęste pszeniczne wąsy, głęboka zmarszczka przecinająca czoło. I świeża blizna na policzku.
– Poznajesz mnie? – rzekł do niej bezgłośnie.
– Poznaję… – odpowiedziała, czując, jak nie tylko inni tancerze, ale i cały świat wirują wokół nich dwojga.
* * *
Nie wiedziała, ile czasu przetańczyli. Niebo całkowicie pociemniało, rozsypując nad horyzontem nieprzeliczone diamenty gwiazd. Było ich dużo, bardzo dużo. Zdawały się wirować nad nimi w tumanach świetlistego piasku. Od lasu i rzeczki powiał chłodniejszy wiatr, który niósł woń jeżyn, grzybów, igliwia – pierwszą zapowiedź nadchodzącej jesieni. Oleńka jeszcze nigdy nie żyła chwilą bieżącą tak bardzo jak teraz. Zapomniała o de Ville’u, o wątpliwościach związanych z narzeczeństwem, o niepokoju, który wzbudzały w niej wieści ze świata. Nie zastanawiała się nad niczym. Oszołomiona otaczającym Janka zapachem skór, końskiego potu i czarnego prochu, wirowała w tańcu, jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Wokół parkietu trzaskały pochodnie, spływając smolnymi łzami, ludzie ustępowali im miejsca, w wysokich butach panicza Młynarskiego pobrzękiwały ostrogi.
– Co? Co powiedziałeś? – Uświadomiła sobie nagle, że Janek coś mówi.
– Muszę wracać – powtórzył.
– Gdzie? – Nie zrozumiała, bo wciąż bliższe jej były gwiazdy i ta magiczna sierpniowa noc niż tocząca się wokół wojna.
– Do oddziału. A raczej tego, co z niego zostało.
– Jak to, przecież wygraliście pod Żyrzynem?!
– A pół miesiąca później, pod Fajsławicami, zebraliśmy sromotne bicie. – Mocny głos Janka zadrżał i zachrypiał, jakby postawny mężczyzna znowu przemieniał się we wrażliwego chłopca, który kiedyś nie wstydził się łez. Mówił jednak dalej: – Pułkownik Kruk prowadził nas do Galicji. Ale niespodziewanie otoczyli nas Moskale. Jakby na nas czekali! Mieli artylerię, piechotę, dużo jazdy. Byli przygotowani. Schroniliśmy się w lasku, a oni nas otoczyli. I wiele godzin bili po nas armatami. Większość towarzyszy poległa… Tylko garstka z nas wyrwała się konno, prowadzona przez Kruka. Inni, półżywi, zostali.
Wciąż jeszcze zdyszana po tańcu, rozgrzana, zarumieniona, patrzyła ze zdumieniem na stojącego na środku parkietu Janka. Nagle wydał się jej bezbronny, słaby, złamany.
– Nie wracaj tam! – szepnęła żarliwie.
Pokręcił głową.
– Zostań ze mną!
Silnymi ramionami wstrząsnął bezgłośny płacz. Powstrzymał jednak łzy i z trudem się wyprostował.
– Muszę. Jestem to winny…
– Komu? Polski i tak nie ma! To mrzonka! Śmiechu warta efemeryda.
Poczuła, jak ogarnia ją niepohamowana furia. Miała ochotę złapać go za bary i mocno potrząsnąć.
– Wiem… – odpowiedział bezgłośnie, jakby zaskoczony, że z jego ust wyszło bluźnierstwo. – Ale jestem to winny chłopakom.
Stała przez chwilę, patrząc na niego z wściekłością. Milczała. Oddech powoli się uspokajał, a w nogach – po raz pierwszy tego wieczora – poczuła zmęczenie i słabość.
– To jedź – warknęła. – Skoro to dla ciebie najważniejsze…
– Odprowadzisz mnie do stajni? – W jego głosie brzmiała prośba.
– Nie zostaniesz do rana? Zmęczony jesteś.
– Nie. Już i tak zbyt wielu ludzi mnie tu widziało. Ktoś doniesie, będziecie mieli kłopoty. Nie, muszę ruszać.
Nagle rozdzieleni, nagle onieśmieleni i zawstydzeni sobą, poszli do stajni. Pan Henryk niedawno ją odnowił. Klepisko kazał przesypać świeżą ziemią, na której ułożył grube dębowe deski. Zrobił też odpływy, którymi gnojówka spływała do specjalnych beczek. I nowe schody na strych, gdzie składowano siano, zamiast starej, chwiejnej drabiny.
Zatrzymali się przy wychudzonej klaczy panicza Młynarskiego. W milczeniu, wciąż daleko od siebie, zaczęli ją kulbaczyć. Janek akurat dociskał popręg, kiedy w Oleńce coś pękło i dotknęła palcami jego sękatej, opalonej na brąz dłoni. Mieliby się tak rozstać? Bez słowa?
Młynarski podniósł głowę i po raz pierwszy, odkąd zaczęli rozmawiać na środku parkietu, popatrzył jej w oczy. Nie zobaczyła już w jego źrenicach ani łez, ani poprzedniej hardości. Znów miała przed sobą swojego chłopca o jasnym, nieco naiwnym, ale wesołym spojrzeniu. Nie wojownika i nie złamanego porażką mazgaja. Janka. Jej Janka. Jak to możliwe, że prawie o nim zapomniała przez te pół roku?
Nie zastanawiając się, co robi, objęła go za szyję i przyciągnęła. Ich usta złączyły się, oddechy splątały w nagłej eksplozji gorąca. Po sekundzie zaskoczenia, a może wahania, Janek mocno zagarnął ją do siebie, niemal miażdżąc jej usta pocałunkiem. O dziwo było to przyjemne. Nawet bardzo! Niczym jakaś lubieżna flama czy ognista Cyganka wpiła się w jego wargi, a potem wysunęła język. Jejku, skąd jej się to wzięło?! Zawstydziła się na moment, ale wtedy wyczuła na swoim biodrze dziwną i bardzo intrygującą twardość. Czy to jest… właśnie to? Zadrżała z podniecenia, bo nagle przyszła jej do głowy zupełnie szalona myśl, żeby nie poprzestać na pocałunku. A kiedy tylko to pomyślała, poczuła, jak silne ramiona Janka podrywają ją z ziemi, unoszą, płyną ku schodom, ciągle jeszcze pachnącym sosnową żywicą. Wciąż obejmowała go za kark, nadal nie odrywała swoich ust od jego. Wargi parzyły ją ogniem, puchły, pulsowały, a ona chciała więcej.
Niemal nie zauważyła, jak znaleźli się na strychu i Janek złożył ją z namaszczeniem na beli siana. Drobne łodyżki zakłuły ją w skórę, kiedy gorączkowymi ruchami pozbyli się ubrań i nadzy z powrotem opadli w pachnące słońcem, latem i płodnością siano. Na piersiach poczuła jego szorstkie dłonie, zarostem podrapał jej dekolt. Całował ją już nie tylko w usta. Miękkie wargi błądziły wszędzie – po szyi, piersiach, ramionach, nawet brzuchu – wzniecając w jej ciele iskry, ogniki i zbiegające się w dziesiątki wirów prądy