Balagan. Paweł Smoleński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Balagan - Paweł Smoleński страница 10
Jednak za życia Nachman nie miał zbyt wielu wyznawców. Sekta rozrosła się dopiero po jego śmierci, uczniowie spisali jego przypowieści, cudowne bajki z naiwnymi morałami, jedne z najlepszych opowieści chasydzkich.
Łatwo poznać wiernych bracławskiej sekty. Noszą białe kipy z wyhaftowaną kabalistyczną formułą „Na, Nach, Nachma…”. Jeżdżą autami udekorowanymi jak bożonarodzeniowe choinki, z głośnikami wystającymi przez okna. Radośni, rozśpiewani, na pierwszy rzut oka przypominają karawany hipisów z lat sześćdziesiątych.
Nie mam pewności, czy rabin Nachman był – jak powiada wielu świeckich Izraelczyków – zabobonny i głupi. Nie może być głupi człowiek, który swoim wyznawcom kazał odrzucać smutki, nie zważając na cenę, jako że – nauczał – przygnębienie jest źródłem zła. „Jeżeli nie czujesz się szczęśliwy – udawaj, że jesteś. Nawet w największym smutku przywołuj uśmiech na twarz. Działaj jak człowiek szczęśliwy. W ślad za tym przyjdzie prawdziwa radość”.
Nie znosił gniewu, uważał, że to grzech równie straszny jak ponuractwo. „Kiedy czujesz, że zaczyna ogarniać cię gniew, powstrzymaj się. Wyobraź sobie, że wybuch gniewu już nastąpił, a teraz czujesz się pusty. Bo oto, co się z tobą dzieje, kiedy wybuchasz gniewem: twoja dusza opuszcza cię. Postępuj zgodnie z tą radą, a gniew z pewnością minie”.
Zwani też w Izraelu charedim (pisane również przez „h”; liczba pojedyncza – „charedi”), choć te pojęcia nie są do końca tożsame. Chasyd wywodzi się ze wschodu Europy, jest charedi i najczęściej jest aszkenazyjczykiem. Charedi może być sefardyjskim Żydem z Maroka, chasydem zaś – niekoniecznie. Dla jednych i drugich epokę Mojżesza i współczesność dzieli tylko upływający czas, a poza tym nic tak naprawdę się nie zmieniło.
Akurat tych dwóch chasydów pamiętam bardzo dobrze. Choć przecież widywałem ich setki, wystrojonych jak na wesele i umęczonych upałem, w lisich czapach, w staromodnych kapeluszach, w pasiastych, błyszczących na srebrno chałatach bucharczyków lub w postrzępionych czarnych kapotach. Nie tylko w jerozolimskich kwartałach Mea Szearim i Ge’ula, w Bnej Brak pod Tel Awiwem, ale wszędzie, jak Izrael długi i szeroki.
Jak nazywał się pierwszy chasyd, który zapadł mi w pamięć? Nie wiem. Potężny, gruby, w lichym ubraniu, zmordowany i spocony nawet wtedy, gdy widywałem go rankiem. Zawsze na Ben Jehudy w Jerozolimie, na odcinku zamienionym w deptak; żebrał, dając w zamian za garść monet plastikowe plecionki z przyczepionymi gwiazdami Dawida. Nie mówił, tylko burczał, nie bywał zbyt nachalny. Wzbudzał współczucie i, zdaje mi się, to była jego metoda pracy.
Drugi miał na imię Dawid. Drobny, rudobrody, w czarnym kapeluszu i wczorajszej koszuli. Był najdoskonalszym naciągaczem, jakiego kiedykolwiek widziałem. Wieczorami pracował na rogu Ben Jehudy i Jafskiej, w dzień zapuszczał się do dzielnicy żydowskiej Starego Miasta. Podchodził do każdego turysty na ulicy z „błogosławieństwem z Jerozolimy, Świętego Miasta”, wiązał na przegubach czerwone nitki, a potem mówił, że coś mu się za to należy. Sprzedawał też kipy – żądał za nie kilka razy więcej niż w okolicznych sklepach. Był fantastycznie bezczelny, ale też dowcipny. Każdą rozmowę z potencjalną ofiarą traktował jak osobny spektakl. Co chwila się rozglądał, czy w pobliżu nie ma policji. Gdyby o swoim naciągactwie-żebractwie napisał sztukę, wyreżyserował i siebie obsadził w roli głównej, wystawiłby mu to każdy teatr świata.
Opowiadał fantastyczne historie. O tym, jak przed laty przyjechał z Maroka, a jego rodzina zostawiła tam dwupiętrowy dom i sklep. I o własnym sklepie, już w Jerozolimie, który doprowadził do bankructwa. O taksówce – eleganckim mercedesie; nie pojeździł nim za długo. Czegokolwiek się złapał – narzekał – zawsze przytrafiał się jakiś pech. Zostało żebranie.
Nie chciałem mu wierzyć, lecz policjanci, którzy na Dawida mieli oko, potwierdzili każde jego słowo. Naciągał, ale nie zmyślał. Można go było słuchać godzinami.
Sam termin „charedim” oznacza „tych, którzy boją się bożego majestatu”. Niekoniecznie grzeszą mniej niż na przykład Żydzi konserwatywni, ale z pewnością wierzą inaczej. Powtarzają (za rabinem Mojżeszem Soferem, XIX-wiecznym mistykiem z Austro-Węgier, założycielem rabinackiej dynastii), że wszystko, co nowe, jest zakazane przez Torę. Gdy wielu moich znajomych przybyło do Izraela, byli przekonani, że charedim to relikt przeszłości, znikną wraz z modernizacją i rozwojem nowoczesnego państwa.
Charedim są radykalni w sądach, skrajni w postawach, nieprzyjaźni wobec reszty izraelskiego społeczeństwa. Żyje ich tu grubo ponad milion, a ponieważ przyrost naturalny jest wśród ultraortodoksów bardzo wysoki, możliwe, że za dwadzieścia lat będzie ich dwa razy tyle; to najszybciej rosnąca grupa społeczna w Izraelu.
Gdyby Izrael miał z charedim tylko taki kłopot, jak jerozolimska policja z naciągaczem Dawidem, znaczyłoby to, że nie ma kłopotu. Lecz jest inaczej – ultraortodoksi są prawdziwym problemem; niektórzy nawet uważają, że w Izraelu to oni rozdają karty.
Byli w Ziemi Świętej od wieków, żyjąc w izolowanych społecznościach zorganizowanych wedle prawa religijnego – halachy – wywodzonego wprost z Tory. Zawsze w opozycji do syjonistów i przedstawicieli bardziej umiarkowanych odłamów judaizmu, uznawanych przez charedim za odszczepieńców (do dzisiaj w Mea Szearim uczniowie jesziw wieszają plakaty z napisem: „Syjoniści nie są Żydami”).
Już na początku istnienia państwa Dawid Ben-Gurion podpisał z ultraortodoksyjnymi rabinami porozumienie gwarantujące charedim zwolnienie ze służby wojskowej. Zrazu dotyczyło to raptem kilkuset uczniów, dzisiaj są ich tysiące, ale też istnieje specjalna jednostka armii izraelskiej dla ultraortodoksów, a Sąd Najwyższy uznał zwolnienie uczniów jesziw z wojska za niekonstytucyjne. Efektem innych umów jest uznanie przez państwo szabatu za dzień wolny od pracy, zapewnienie koszernych potraw w wojsku lub nieuznawanie przez Izrael ślubów cywilnych. Charedim mają własny religijny system oświatowy (w Izraelu są jeszcze państwowe szkoły świeckie, religijne i arabskie) – osobne szkoły dla chłopców i dziewcząt, częściowo utrzymywane przez państwo, któremu jednak nie wolno wtrącać się nie tylko w program nauczania, ale również w zatrudnianie nauczycieli.
Nie płacą podatków, ale otrzymują państwowe dotacje. Niektóre sekty nie uznają istnienia Izraela, dowodząc, że prawdziwe państwo żydowskie powstanie dopiero wraz z przyjściem Mesjasza, co nie przeszkadza im w korzystaniu z izraelskiego systemu socjalnego. Charedim próbują wymusić na innych, by żyli wedle ich zasad; wielekroć rzucali kamieniami w samochody jeżdżące w szabat w pobliżu zajmowanych przez nich dzielnic. Optują za segregacją płci w życiu publicznym. W autobusach kursujących między siedliskami charedim kobiety muszą siedzieć z tyłu pojazdów, a w Mea Szearim, dzielnicy ortodoksów, gdzie czas cofnął się do XIX wieku, są zaułki, gdzie kobiety i mężczyźni chodzą po różnych stronach ulicy.
Autorzy opisów Mea Szearim podkreślają, że odwiedzający dzielnicę znajduje się nagle jakby w innym świecie, żywcem wyjętym z przedwojennych polskich sztetli: taka sama bieda, stroje chasydów, sklepiki z mydłem i powidłem, zakurzone księgarnie pełne religijnych tomów, umorusane dzieci, znoszone ubrania wywieszone za oknami ubogich domostw na sznurach do bielizny. To ułuda, pozór utwierdzany miejskim pejzażem. Sztetl nigdy nie był aż tak zamknięty i tak wpływowy. Stanowił odrębną całość, lecz by funkcjonować, musiał otwierać się na zewnątrz.