Bezkrwawy. Owen Jones

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bezkrwawy - Owen Jones страница 4

Bezkrwawy - Owen Jones

Скачать книгу

tygodnia, z wyjątkiem niedziel, pan Lee brał swoje stado w góry na wypas. Latem natomiast zdarzało mu się tam często biwakować, czego nauczył się w wojsku. Wracał do tamtych czasów z nostalgią. Odbierał je jako szczęśliwe, chociaż wtedy z pewnością tak by ich nie nazwał.

      W górach nie było już drapieżników, poza ludźmi. Wszystkie tygrysy zostały wybite dawno temu przez Chińczyków, na potrzeby ich branży medycznej. Pan Lee miał na ten temat mieszane uczucia. Z jednej strony wiedział, że była to zła rzecz. Z drugiej natomiast, nie musiał każdej nocy bronić kóz przed atakami dzikich kotów. Zanim kilka tygodni wcześniej dotknęła go choroba, pasał kozy od niemal czterdziestu lat. Znał zatem góry tak dobrze, jak większość ludzi znało swój miejscowy park.

      Wiedział doskonale, których miejsc unikać, gdyż w latach 70. Amerykanie pozostawiali tam miny i paczki ze strychniną, których nie usunięto do tej pory. Wiedział też, skąd usunięto już nieprzyjazne materiały, aczkolwiek miesiąc temu jedna z jego kóz przekonała się, że saperzy nie znaleźli wszystkich. Oczywiście szkoda było zwierzęcia, chociaż jej śmierć przyszła szybko, gdy odbity kamień uruchomił minę. Ponadto była w jakimś sensie pożyteczna.

      Wszystko to wydarzyło się za daleko od domu, żeby odnieść truchło z powrotem na farmę. Dlatego też pan Lee spędził w górach kilka dni opychając się kozim mięsem, podczas gdy jego rodzina odchodziła od zmysłów, zamartwiając się nad losem mężczyzny.

      Staruszek Lee był zadowolonym z życia człowiekiem. Lubił swoją pracę i spędzanie czasu na świeżym powietrzu. Zdążył pogodzić się z faktem, że nigdy nie będzie bogaty, ani nie wyjedzie więcej za granicę. Z tego powodu byli wraz z żoną szczęśliwi, że mają tylko dwoje dzieci. Kochał oboje po równo i chciał dla nich jak najlepiej. Cieszył się jednak, że skończyły już szkołę i będą mogły poświęcić się pracy na farmie, na której jego żona sadziła zioła i warzywa, a także hodowali trzy świnie i kilka tuzinów kur.

      Pan Lee myślał sobie, jak bardzo mógłby rozwinąć swoją farmę, gdyby miał pomocników. Być może udałoby się zdobyć jeszcze tuzin kur, może kilka świń, a także stworzyć pole kukurydzy.

      Mężczyzna wybudził się z zadumy.

      - A jeśli to coś poważnego, Mat? Nie mówiłem o tym wcześniej, ale w tym tygodniu dwa razy zdarzyło mi się zemdleć, a dwa lub trzy razy niewiele brakowało.

      - Dlaczego nic mi o tym nie powiedziałeś?

      - No wiesz… Nie chciałem, żebyś się martwiła, a i tak nie mogłabyś mi pomóc, prawda?

      - No…Nie osobiście, ale kazałabym ci iść wcześniej do ciotuni. Może nawet wysłałabym cię do lekarza.

      - Oj, znasz mnie, Mat. Powiedziałbym wtedy: „zanim wydamy tyle pieniędzy, skonsultujmy się z ciotunią”. Muszę jednak przyznać, że czasami czuję się strasznie dziwnie i trochę się boję jutrzejszych wieści od ciotki.

      - Ja też. Naprawdę tak źle się czujesz?

      - Czasami. Po prostu nie mam wcale siły. Kiedyś mogłem biegać i skakać razem z kozami, ale teraz męczę się od samego patrzenia na nie! Coś się święci. Jestem tego pewien.

      - Patrz, To - to było jej zdrobnienie dla niego, które oznaczało ‘tatę’. - Dzieci przyszły. Chcesz je wprowadzić w temat?

      - Nie. Masz chyba rację i nie warto zawracać im teraz głowy. Wydaje mi się, że ciotka pośle po mnie jutro późnym popołudniem, więc na razie powiedz im, że będziemy mieli rodzinne spotkanie przy herbacie i mają na nie przyjść.

      Mężczyzna wstał.

      - A teraz pójdę się chyba położyć. Znowu czuję zmęczenie. Plwociny ciotuni ożywiły mnie na chwilę, ale już przestały działać. Powiedz im, że nic mi nie jest, ale poproś Dena, żeby jutro wyprowadził za mnie kozy, dobrze? Nie musi łazić z nimi nie wiadomo jak daleko. Wystarczy, że przejdzie się do strumyka, żeby poskubały trochę wodorostów i napiły wody… Przez dzień lub dwa nic im nie będzie. A gdy znajdziesz chwilę, mogłabyś zrobić mi tej swojej specjalnej herbaty? Tej z imbirem, anyżem, itd. To powinno mnie trochę ożywić. Aaa, może jeszcze trochę pestek melona lub słonecznika…I poprosisz Din, żeby je dla mnie wyłuskała?

      - A może półmisek zupy? To twoja ulubiona… - spytała żona.

      - No dobrze, ale jeśli zasnę, to postaw ją na stole. Zjem później zimną.

      W tym momencie w domu pojawili się Din i Den.

      - Dzień dobry, dzieci – przywitał je ojciec. - Położę się dziś wcześniej, ale nie martwcie się. Nic mi nie jest. Matka powie wam więcej. To chyba tylko jakaś infekcja. Dobranoc wszystkim.

      - Dobranoc, To - odpowiedzieli wszyscy.

      Din wyglądała na szczególnie zatroskaną, gdy niespokojnie patrzyli na oddalającego się pana Lee, a następnie na siebie nawzajem.

      Mężczyzna leżał sobie cicho w ciemności. Czuł, że coraz mocniej rwało go w bokach. To prawie jak ze spróchniałym zębem, który przysparza najwięcej kłopotów po ułożeniu się w łóżku. Pan Lee był jednak tak zmęczony, że zasnął jeszcze zanim przyniesiono mu herbatę, zupę i pestki.

      Reszta rodziny siedziała w półmroku przy dużym stole na zewnątrz. Rozmawiali o kłopocie pana Lee ściszonymi głosami, chociaż i tak nikt by ich nie usłyszał.

      - Mamo, czy To umrze? - spytała Din, niemal szlochając.

      - Nie, skarbie. Nie umrze - odparła kobieta. - Przynajmniej tak mi się wydaje.

      1 2 DYLEMAT RODZINY LEE

      Rodzina Lee spała w typowych dla wiejskich domostw warunkach – wszyscy w jednym pomieszczeniu. Mama i tata zajmowali podwójny materac, natomiast każde z dzieci miało swój własny. Łóżka były chronione moskitierami. Tego ranka wszyscy chodzili na paluszkach, żeby tylko nie obudzić Henga.

      Dzieciaki wiedziały, że coś jest nie tak. Zawsze to pan Lee wstawał pierwszy, nawet w najmroźniejsze poranki. Zerkały przez moskitierę na jego trupiobladą twarz, na poważnie zmartwieni. W końcu zjawiła się matka i wygoniła je na zewnątrz.

      - Din, wyświadcz nam przysługę, skarbie. Nie podoba mi się, jak wygląda dziś twój ojciec. Weź zatem prysznic i pójdź do ciotuni. Może ma już dla nas jakieś wieści. Jeśli jeszcze na to za wcześnie, a znając ją, to pewnie tak, poproś ją, żeby postarała się bardziej dla swojego ulubionego bratanka, zanim będzie na to za późno, dobrze?

      Din rozpłakała się i pobiegła pod prysznic.

      - Wybacz, kochanie! Nie chciałam cię zasmucić! - krzyknęła za nią matka.

      Piętnaście minut później była pod chatką pra-ciotki. Stara szamanka byłą już ubrana i gotowa na kolejny dzień. Siedziała przed domem i spożywała zupę ryżową.

      - Dzień dobry, Din! Jak miło cię widzieć. Masz ochotę na miskę zupy? Jest przepyszna.

      Da uwielbiała swoich pra-bratanków, a w szczególności Din. Gdy jednak usłyszała,

Скачать книгу