Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 5

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

zdążyłem nawet zdjąć butów. Wieszałem dopiero płaszcz, kiedy usłyszałem stłumiony, nieśmiały odgłos pukania do drzwi i urywany, niepokojący szept, niemal płacz.

      – Paniczu Guillermo, na rany Boga, proszę otworzyć!

      Nawet kiedy rozpoznałem ten głos, nie mogłem uwierzyć, że słyszę go naprawdę owej nocy, o wpół do trzeciej nad ranem, ale byłem tak zmęczony, że niewiele myśląc, otworzyłem drzwi i przekonałem się, że trafnie odgadłem. Mieszkanie naprzeciwko stało puste, od kiedy jego właściciel, z wprost cudownym wyczuciem, wyjechał na wakacje, akurat na trzy dni przed puczem, który doprowadził do wybuchu wojny. Nie przychodził mi do głowy żaden powód, dla którego jego służąca miałaby teraz stać przede mną roztrzęsiona, z twarzą zalaną łzami; ale tak właśnie było.

      – Co się stało, Experto?

      Zamiast odpowiedzi rzuciła mi się w ramiona i znów wybuchła płaczem tak spazmatycznym, że szloch uniemożliwił jej wyduszenie z siebie choćby słowa. Zatrzasnąłem nogą drzwi, posadziłem ją w jednym z foteli w przedpokoju, wziąłem jej twarz w dłonie, jednak mimo próśb nie zdołałem wydobyć z niej ani słowa. Poszedłem do kuchni po szklankę wody i zmusiłem ją, by wypiła, ale i tak w niczym nie poprawiło to sytuacji.

      – Ach, paniczu Guillermo! Ach, proszę panicza! – Chwyciła mnie za ramiona, jak gdyby musiała się na nich wesprzeć, by wstać, a potem nie chciała mnie puścić. – Niech mi panicz pomoże, na miłość boską, paniczu Guillermo, proszę pójść ze mną…

      – Experto, nie spałem od dwóch dni… – Ale ona już ciągnęła mnie za sobą do drzwi. – Jutro…

      – Nie, to nie może być jutro, to nie może być jutro, proszę, niech panicz ze mną pójdzie, błagam na to, co panicz kocha najbardziej…

      Póki śmierć nie odebrała mu szansy ostatniego rewanżu, mój dziadek grywał co niedziela po południu w szachy z don Fermínem, na zmianę raz u nas, raz u niego, zmieniając miejsca konfrontacji, podobnie jak czynią to drużyny piłkarskie. Jak to zwykle bywa z wiecznymi rywalami, ich poziom był bardzo wyrównany, choć na ogół don Guillermo wygrywał sześć partii na dziesięć. Pewnie poprawiłbym wynik dziadka, bo dotrzymywanie mu towarzystwa podczas tych starć na terytorium przeciwnika polubiłem dużo wcześniej, nim wpadło mu do głowy pokazać mi, jak poruszają się poszczególne figury. Ich służąca nie gotowała tak dobrze jak nasza i niemal zawsze przypalała picatostes2, za to towarzystwo małej Amparo rekompensowało mi niedostatki kulinarnego kunsztu Experty. Dziewczynka, podobnie jak ja, mieszkała ze swoimi dziadkami, chociaż nie była sierotą. Jej ojciec, inżynier, pracował dla niemieckiej firmy wydobywczej eksplorującej złoża mineralne w prowincji Huelva, a jego żona, która wraz z nim zajmowała dom wybudowany tuż obok kopalni, o całe kilometry od najbliższego miasteczka, odstawiała swoje dzieci do Madrytu w miarę jak osiągały wiek szkolny. Amparo, najmłodsza, była jedyną osobą w moim wieku, z którą mogłem się spotykać w dniach wolnych od szkoły. Przyzwyczaiłem się już do samotnej zabawy, ale wolałem bawić się z nią.

      W tamtym czasie doskonale się rozumieliśmy i co tydzień wymyślaliśmy sobie nowe zajęcia, chociaż nieodmiennie najbardziej lubiliśmy zabawę w chowanego: zamykaliśmy się w szafie na ubrania, w spiżarce, za koszami w prasowalni i siedzieliśmy tam cichutko, trzymając się za ręce, szepcząc do siebie, póki nie usłyszeliśmy wołania dorosłych szukających nas po całym domu. Na ulubioną kryjówkę upatrzyliśmy sobie dolną część olbrzymiej drewnianej biblioteki, która zajmowała w całości jedną ze ścian w gabinecie don Fermína. Ten robiony na wymiar mebel miał podstawę wysoką niemal na metr i na tyleż głęboką. Jej wnętrze było puste, bo zabrakło książek nawet na wypełnienie górnych półek, które sięgały aż do sufitu, niczym stopnie jakiejś azteckiej piramidy. Kiedy uwagę naszych dziadków zaprzątała szachownica, pełzaliśmy oboje po podłodze i bardzo powoli otwieraliśmy środkowe drzwiczki, dbając, by nie zgrzytnęły zawiasy, potem zamykaliśmy je równie ostrożnie i rozsiadaliśmy się w środku w pełnym napięcia oczekiwaniu.

      Zaletą tamtej zabawy wymyślonej, jak niemal wszystkie, przez Amparo było to, że łączyła w sobie emocje i spokój – wynalazek zdolny zatrzymać czas, który przestawał płynąć, gdy siedzieliśmy ściśnięci w drewnianej komorze, gdzie poznałem coś jeszcze wspanialszego. Zapach wosku mieszał się z wonią rumianku, w którym myła włosy; ten aromat przesycał nieprzeniknioną ciemność, nadając jej niejednoznaczną, świetlistą naturę, a my oddychaliśmy jednym rytmem, dzieląc dużo dziwniejsze wspólnictwo, bardzo ryzykowne, jeśli zważyć na prowizoryczność granicy, która oddzielała nas od całej reszty. Mój dziadek, jej dziadek, Experta, podwieczorek, balkony zwieszające się nad ulicą z tłumem nieznajomych, wszystko to znajdowało się po drugiej stronie zwykłych drewnianych drzwiczek i dopóki ktoś ich nie otworzył, było tak, jakby rzeczywistość zniknęła; izolowały nas od całej reszty, zostawiając mnie sam na sam z ciałem Amparo i moim własnym. Mieliśmy tylko nasze splecione ręce, palce zaciśnięte, jakby próbowały stopić się w jedno, kiedy ktoś nieprzynależący do owego świata, poza którym nie istniał żaden inny, wymawiał na głos nasze imiona. W tamtej wnęce w bibliotece w gabinecie don Fermína, z Amparo, dzięki Amparo, odkryłem naturę intymności. Potem wszystko nagle się urwało.

      Była ode mnie rok młodsza, ale dużo bardziej rozbudzona. Udowodniła mi to raz na zawsze pewnej niedzieli jesienią 1927 roku, niedługo przed moimi czternastymi urodzinami. Ona dopiero co skończyła dwanaście lat. Znajdowaliśmy się u mnie w domu, w gabinecie od podłogi po sufit zawalonym książkami. W tamtym czasie oboje umieliśmy już grać w szachy i czasem nawet zasiadaliśmy do szachownicy, choć ona nie bardzo to lubiła, bo zawsze przegrywała, mimo że wciąż zastawiała na mnie jakieś pułapki. Prosiła na przykład, żebym jej coś przyniósł z kuchni, herbatniki, szklankę wody, kostkę czekolady, a w międzyczasie przestawiała moją królową albo chowała mi wieżę. Po powrocie odzyskiwałem figurę, którą wzięła, lub odstawiałem królową na miejsce, na co ona protestowała z oburzeniem, nazywała mnie oszustem i przewracała swojego króla, żeby przerwać partię.

      Tamtego wieczoru uparła się, żebyśmy obejrzeli rozgrywkę naszych dziadków. Siedliśmy naprzeciw siebie, niczym para giermków, każde z nas obok swojego zawodnika. Akurat w chwili, gdy mój po raz pierwszy miał zaszachować, nasze spojrzenia się spotkały, a ona oparła się na krześle, rozsunęła nogi i pokazała mi majtki. Była to kolejna gra, ale ja nie znałem jej reguł i zinterpretowałem widok owego niepokalanego trójkąta białej bawełny jako atak. Przez mgnienie oka wstyd, który rozpalił mi policzki, kontrastował z przerażeniem, które pozbawiło koloru twarz Amparo, ale trwało to ledwie chwilę. Nie mogłem poświęcić jej na rozszyfrowanie tej bladości, gdyż musiałem natychmiast wstać z krzesła i pobiec do mojego pokoju. Potem, leżąc na wznak na łóżku, rozebrałem na czynniki pierwsze tę scenę, zrozumiałem ją jedynie po części i wstyd innego rodzaju, zażenowanie żółtodzioba niezgrabiasza, ignoranta, który właśnie wystawił się na przeraźliwe pośmiewisko, męczył mnie przez następny tydzień. Kolejnej niedzieli nie poszedłem z dziadkiem do don Fermína. Później zmarła babcia Amparo i partyjki szachów zostały na jakiś czas zawieszone, a gdy je wznowiono, to już beze mnie. Od tamtej pory aż do świtu dziewiętnastego listopada 1936 roku nie przestąpiłem więcej progu owego mieszkania.

      Mimo to nadal wszystko pamiętałem, z całą dokładnością, dlatego kiedy wszedłem za Expertą do gabinetu, byłem pewien, że nigdy nie widziałem kłódki na tych drzwiach. Mógłbym przysiąc, że biblioteka zawsze stała przysunięta

Скачать книгу


<p>2</p>

Hiszp. picatostes – chleb smażony na oliwie lub smalcu i obtaczany w cukrze; przekąska spożywana na śniadanie lub podwieczorek.