Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 8

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

i bez trumny. Wraz z Expertą zawinęliśmy nieboszczyka w białe prześcieradło i przenieśliśmy go do przedpokoju mojego mieszkania. Amparo przyglądała się temu, siedząc na podłodze i odgrażając się, że nigdy w życiu mi tego nie wybaczy. Wyglądała na wyczerpaną bez reszty napadami wściekłości i szlochem, ale kiedy usłyszała, że umawiam się z Expertą na cmentarzu o wpół do trzeciej, nagle poderwała się z podłogi i złapała mnie za płaszcz z taką siłą, jakby zjadła na śniadanie sadzone jajka na boczku, a wcześniej przespała przynajmniej dziewięć godzin.

      – Niby jak go pochowamy bez księdza?

      – Księdzem to już musisz się sama zająć. – Było dziesięć po ósmej rano, tej nocy spałem jedynie cztery godziny i miałem jej powyżej dziurek w nosie. – Zobaczymy, czy go znajdziesz…

      – Nie pochowam go bez księdza, a poza tym nie zostanę tu z dziadkiem. – Wydęła usta w podkówkę, wskazując na zwłoki. – Ani z tym. – Jej palec wskazujący opadł, mierząc w torbę podróżną, której ani na chwilę nie spuszczała z oczu. Wściekłość raz jeszcze wyparła płacz. – Bardzom ciekawa, jakich ty możesz mieć znajomych i kto w ogóle przyjdzie, i… Tak się tego nie załatwia, Guillermo.

      – Ach, nie? – W tym momencie przestałem odliczać, obróciłem się ku niej i mało brakowało, a wymierzyłbym jej policzek.

      – Niech panicz ją zostawi. – Experta złapała mnie za ramię obiema rękami, nim zdążyłem to zrobić. – Proszę jej wybaczyć, paniczu Guillermo, już ja z nią pogadam, jest okropnie zdenerwowana, nie wie, co mówi.

      W tym mieście trwa wojna. Twoi przyjaciele naziści dniem i nocą bombardują domy, ulice, szkoły, rynki. Nie wiemy, co robić z rannymi, jesteśmy zawaleni trupami, a ja, choć bardzo mnie potrzebują w szpitalu, tracę tu z tobą czas, podpisuję akt zgonu na fałszywe nazwisko, by nie wystawiać cię na ryzyko, zamierzam własnoręcznie pochować twojego dziadka, nie zdradzając nikomu prawdy. Która wygląda tak, że pod koniec maja don Fermín jak szalony zaczął skupywać złoto, bo wiedział, że latem zbuntuje się kilku generałów. Tymczasem ten kretyn, twój wujek Ernesto, przekonał go, że nie ma sensu wyjeżdżać z Madrytu, bo pucz się powiedzie. Dwudziestego pierwszego lipca, kiedy przewrót zakończył się porażką, przysłał kogoś do was z poleceniem, byście nie wychodzili z domu i czekali tam, aż po was przyjdą. Ale nikt nigdy nie przyszedł, a jedyny kontakt ze światem, jaki mieliście od tamtej pory, zapewniała pewna biedna kobieta, która co dwa lub trzy dni przyjeżdżała z Vallecas o brzasku, żeby nie zobaczyli jej dozorca ani sąsiedzi. Wszystko to przemilczałem, nie wiedząc nawet, dlaczego to robię. Nie mam pojęcia, dlaczego ci pomagam, skoro jesteś z wrogiego obozu, Amparo…

      – Przecież wiem, oczywiście. – Experta chyba czytała w moich myślach, bo chwyciła mnie za dłonie, ścisnęła je mocno i skierowała na mnie wilgotne błagalne spojrzenie. – Panicz jest dobry, bardzo dobry, z całego serca dziękujemy za wszystko, co panicz dla nas robi, naprawdę, ale panienka ma charakterek… Proszę jej wybaczyć, paniczu Guillermo, proszę, niech jej panicz wybaczy…

      Skinąłem głową i wyszedłem. Kiedy jechałem do szpitala – tą samą taksówką, którą znalazł mi Bernabé poprzedniej nocy – pocieszałem się tylko jedną myślą. Godzina, mówiłem sobie, góra dwie. Dwie godziny i żegnaj na zawsze.

      – Proszę tędy, niech pan wejdzie. – Powtarzałem to sobie w duchu, gdy taksówkarz marszczył nos, wchodząc do przedpokoju. – Weźmiemy go we dwóch i zjedziemy z nim na dół windą, załatwimy to szybko…

      – Guillermo! – Amparo zawołała mnie, wychylając się zza zakrętu korytarza z czarującym uśmiechem na ustach. – Mogę cię tu na chwilę prosić?

      – Poczekaj. – Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. – Zaraz wracam. – Sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć.

      Ruszyłem w jej kierunku, a ona cofnęła się o kilka kroków, jak gdyby chciała się ze mną bawić w chowanego. Ale jej zachowanie zaskoczyło mnie znacznie mniej niż słowa, wysyczane w pośpiechu urywanym z wściekłości szeptem.

      – Sejf, Guillermo, sejf…

      – Co?

      – Sejf. Nie macie? – Mieliśmy, ale nawet nie zadałem sobie trudu, by jej odpowiedzieć. – Podaj mi kombinację, szybko, tylko żeby nie usłyszał ten facet, bo nie wzbudza mojego zaufania. Że też pozwoliłeś mu tu wejść! Też masz pomysły! Nie pomyślałeś o złocie mojego dziadka? I co z nim teraz zrobimy? Nie wiem, gdzie je schować, na razie włożyłam do szafy w…

      – Zamknij się, Amparo. – Raz, dwa, trzy, cztery, pięć.

      – …służbówce, ale nie możemy tego tam zostawić. Gdzie jest sejf? W gabinecie? Jeśli przejdziemy przez gabinet…

      – Mówiłem, żebyś się zamknęła! – Złapałem ją za ramiona, potrząsnąłem kilka razy i przycisnąłem do ściany. – Zamknij raz wreszcie buzię, do cholery! – W tym momencie poczułem nieznaną mi wcześniej niezdrową przyjemność, z którą liczenie do dziesięciu absolutnie nie mogło się równać. – Zamknij się i nie wkurzaj mnie, jeśli nie chcesz, żebym wyrzucił twojego dziadka przez balkon. Jasne?

      – Ale…

      – Czy to jasne? – Zacisnęła wargi i pokiwała głową. – Świetnie, wobec tego teraz spokojnie go pochowamy.

      Wybuch przyniósł mi chwilową ulgę, jak gdyby całe napięcie narastające od chwili, gdy zaczęły się bombardowania, rozproszyło się w powietrzu, uleciało niczym bańka mydlana. Wypuściłem Amparo, ciesząc się, że wreszcie zamilkła, poprawiłem na sobie ubranie i na krótkim odcinku dzielącym mnie od przedsionka poczułem, że moje wnętrzności rozluźniają się, by na powrót zająć swoje miejsce w ciele, które odzyskało właściwą temperaturę i wilgotność.

      – Przepraszam. – Taksówkarz zerknął dyskretnie ponad moim ramieniem i zobaczył Amparo, która szła za mną, szurając nogami. – Weźmiemy go we dwóch. Na trzy. Raz, dwa… i trzy, bardzo dobrze.

      Nim przenieśliśmy don Fermína do windy, poprosiłem jego wnuczkę, żeby zeszła na parter i upewniła się, że stróżówka jest zamknięta. Posłuchała mnie bez protestów. Potem usadziliśmy ciało na ławce, a Amparo wezwała windę z dołu. Układając zwłoki na tylnych siedzeniach taksówki, nie spotkaliśmy nikogo znajomego. Najbardziej jednak cieszył mnie zbawienny i zaskakujący efekt, jaki moja bura wywarła na dziewczynie. Nagle stała się tak spokojna, tak opanowana jak ja sam. Znikła gdzieś rozkapryszona księżniczka, grymaśna i skłonna do histerii, która w ciągu ostatnich kilku godzin zdołała wiele razy wytrącić mnie z równowagi. Amparo usiadła koło mnie na przednim siedzeniu i bez słowa wyglądała przez okno. Pomyślałem, że jest jak te nieznośne dzieciaki, które można przywołać do porządku jedynie klapsem, bo same z siebie nie potrafią przestać płakać; ale póki co nie umiałem przewidzieć dalszych konsekwencji tej analogii. Miałem zbyt wiele do przemyślenia.

      – Wejdziemy na chwilę do biura, jeśli można… – Taksówkarz, który okazywał anielską cierpliwość, skinął głową i pojechał tam bez słowa sprzeciwu, mimo że wewnątrz auta zupełnie nie było czym oddychać. – Zaraz wracam, Amparo, poczekaj tu na mnie.

      – Nie,

Скачать книгу