Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 10

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

wycofam się z tej myśli, ale cieszyłem się nią w milczeniu, gdy taksówka jechała ulicą Alcalá. Kilka minut później włożyłem biały fartuch, była to jedyna czysta rzecz, z jaką miałem się zetknąć przez wiele kolejnych godzin. Potem było już tylko cięcie, szycie, przyżeganie i przeklinanie samolotów przez zaciśnięte zęby. Tych, które właśnie przelatywały, tych, które wkrótce miały przelecieć, tych, które nigdy nie przestawały nadlatywać.

      Był już następny dzień, dwudziesty listopada, gdy padłem na łóżko w dyżurce. Kilka minut później zaczęło się zmasowane bombardowanie, tak gwałtowne, że wszyscy o mnie zapomnieli. Kiedy po blisko pięciu godzinach obudziła mnie pielęgniarka, czułem się jak nowo narodzony. Potem znów pracowałem bez przerwy przez ponad dwadzieścia dwie godziny, póki mój szef nie odesłał mnie do domu.

      – Jest siódma rano, jak mógłbym teraz sobie pójść?

      – Jak zawsze, na dwóch nogach, krok za krokiem, chyba dasz radę, co? – Przerwał mi, licząc, że docenię jego dowcip. Potem podniósł palec do góry, wskazując sufit. – Dopóki ci skurwiele nie odróżniają dnia od nocy, my też nie możemy tego robić. Idź do domu, połóż się do łóżka, prześpij mocnym snem siedem godzin, zjedz porządne śniadanie i wróć tu wieczorem. – Miał już odejść, ale coś mu się przypomniało, więc dorzucił: – To rozkaz.

      – Widzę, że spodobała ci się ta formuła.

      Doktor Quintanilla był świetnym chirurgiem i najlepszym wykładowcą, jakiego miałem na uniwersytecie. Ceniłem go nie tylko za jego wiedzę, lecz także, a nawet przede wszystkim, za życiową mądrość, która wywierała ogromne wrażenie na studentach. Wybrałem taką specjalizację, by móc odbyć staż w jego zespole, a kiedy wybuchła wojna, od dawna był dla mnie niekwestionowanym autorytetem; tak więc nie musiał się specjalnie wysilać, by skłonić mnie do zmiany planów.

      – Chcesz się zaciągnąć? Ach, to wybornie! A po co, jeśli można wiedzieć? Żeby cię zabili? By Republika zyskała bohatera i straciła lekarza? Cholerka, cóż za świetny interes mamy do ubicia!

      – Ale ja jestem dopiero stażystą – próbowałem zaoponować. – Jeszcze nie mogę…

      – Powiesz mi to za trzy miesiące – oświadczył z przekonaniem, jakby widział przyszłość. – Na stażu czy nie, twoje miejsce jest tutaj, Guillermo. Pozwól, żeby zaciągnęli się ci, którzy nie mogą ratować innym życia. Nie ryzykuj swojego, które ma dużo większą wartość na sali operacyjnej niż na froncie, a póki co zejdź do ambulatorium. Zgłosiły się całe tabuny pielęgniarek wolontariuszek, które nie odróżniają igły od strzykawki; sprawdź, czy będzie z nich jakikolwiek pożytek. – Skinąłem głową, a on się uśmiechnął. – Swoją drogą, niektóre są naprawdę niczego sobie…

      Wojna szybko przyznała mu rację. Mało tego – ujawniła również niezwykle pożyteczną umiejętność doktora Quintanilli: był wspaniałym organizatorem, nie musiał niczego zapisywać na żadnej karteczce, by doskonale się orientować, ilu pacjentów przyjął, a ilu wypisał, iloma chirurgami dysponuje, którzy z nich są zajęci, którzy wolni, a także od ilu godzin każdy z lekarzy z jego zespołu pracuje bez przerwy. Po jakimś czasie zaczęło nam brakować lekarstw, narzędzi, a nawet żywności dla chorych. Wówczas tylko talent organizacyjny Fortunata Quintanilli, sposobem niemal cudownym, pozwalał na dalszą pracę oddziału chirurgicznego w szpitalu San Carlos. W listopadzie 1936 roku, kiedy zaopatrzenie jeszcze nie stanowiło problemu, żaden z podwładnych nie mógł spędzić w szpitalu czterdziestu ośmiu godzin bez jego wiedzy. Zawsze to zauważył, odszukał delikwenta i odesłał go do domu, żeby się wyspał. Żegnał go przy tym rytualnym już stwierdzeniem, że to rozkaz.

      – W końcu jako szef muszę mieć, cholerka, jakieś przywileje – odparł z uśmiechem, kiedy mu to wypomniałem.

      Dlatego też posłuchałem go bez dalszych protestów, poszedłem prosto do kostnicy, zapytałem o pierwszą taksówkę jadącą w kierunku cmentarza Este i poprosiłem kierowcę, żeby wysadził mnie na rogu ulic Hermosilla i Núñez de Balboa. Dwa dni wcześniej, wkładając fartuch, pamiętałem o zabraniu zapasowych kluczy, które trzymałem w szufladzie mojego biurka, ale teraz, kiedy dotarłem do bramy i wyjąłem je z kieszeni spodni, nie rozpoznałem kółka, na którym były zawieszone. Pogrzeb don Fermína wydawał mi się czymś odległym, zamazanym, jak gdyby wydarzył się w innym życiu. W skrzynce znalazłem futerał na klucze, które pożyczyłem Expercie.

      Kiedy wszedłem do mieszkania, poczułem, że coś jest inaczej, jakby zmieniła się wypełniająca je atmosfera. Zapaliłem światło i od razu zrozumiałem. Wszystko wokół lśniło: podłoga, meble, lustra. Wyjeżdżając do Zarauz, babcia poleciła swojej służącej, żeby codziennie przychodziła sprzątać, ale od kiedy zaczęły się bombardowania, kobieta pojawiała się tylko sporadycznie. Pomyślałem, że zapewne obserwuję efekty jej wizyty; padłem na łóżko i zasnąłem kamiennym snem, ledwo zamknąłem oczy.

      Kiedy znów je otworzyłem i zerknąłem na tarczę budzika, wpadłem w panikę. Było pięć po drugiej, wstałem szybko, wziąłem prysznic, ogoliłem się, ubrałem pospiesznie i zbiegłem po schodach. Dwudziestego drugiego listopada, punktualnie o trzeciej po południu, włożyłem biały fartuch, który miałem potem wymieniać na kolejne czyste; pracowałem nieustannie do pierwszej w południe dwudziestego czwartego, kiedy mój szef znów odesłał mnie do domu.

      – Trochę się już uspokaja. – Miał rację, bo choć bombardowania nie ustawały, to madrytczycy nauczyli się interpretować alarmy równie dobrze, jak my zarządzać strumieniem rannych. – Przyjdź o północy. Sądzę, że w przyszłym tygodniu, przy odrobinie szczęścia, będziemy już mogli wrócić do zwykłych dyżurów.

      Tydzień później zapewne wszystko mogło wyglądać inaczej. Ale dwudziestego czwartego listopada 1936 roku dotarłem do domu w porze obiadowej. Zdrzemnąłem się o świcie w szpitalu, więc byłem całkiem przytomny, ale nawet gdybym padał z nóg ze zmęczenia, nie mógłbym przeoczyć przeciągu, który mnie przywitał. Balkon w salonie był otwarty, w popielniczce tkwiły dwa wypalone papierosy. Nim zdążyłem zauważyć, że były to papierosy mojej ulubionej marki, jakieś drzwi zamknęły się na drugim końcu korytarza i w tym momencie zrozumiałem wiele rzeczy, wszystkie prócz spontanicznej i niepohamowanej euforii, która nagle wypełniła moje spodnie w kroku. Służąca mojej babci nie paliła i była dużo mniej sumienna niż służąca naszych sąsiadów. Ale mój rozporek i ja wiedzieliśmy, że to nie Experta odwiedziła moje mieszkanie.

      Ruszyłem korytarzem; celowo głośno stawiałem kroki, by mnie usłyszała. W kuchni natknąłem się na rondel na palniku. Dotknąłem go i przekonałem się, że jest jeszcze ciepły. Usłyszałem odgłos tylko jednych drzwi, a to ograniczało możliwości do dwóch pomieszczeń. W spiżarce nie było nikogo. Wszedłszy do służbówki, zatrzymałem się na chwilę i po namyśle wybrałem właściwie.

      – Co tu robisz?

      Była w szafie, stała bez ruchu, z rękami wzdłuż ciała. Nie mogłem dostrzec jej oczu, bo choć mebel był od niej wyższy, drzwiczki sięgały jej do wysokości nosa. Za to, nim przemówiła, ujrzałem, jak drżą jej wargi.

      – A ty?

      – Ja? – Jej reakcja wydała mi się tak absurdalna, że musiałem się zaśmiać. – Amparo, ja tu mieszkam, to mój dom i ja tu zadaję pytania.

      – Tak,

Скачать книгу