Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 13

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

Krzyża, którego personel z otwartymi ramionami przyjmuje entuzjastycznie nastawionych przedstawicieli narodu kanadyjskiego.

      W ciągu kilku godzin Bethune i jego współpracownicy usuwają meble, obrazy i dywany, przekształcając luksusowy apartament w laboratorium wyposażone w aparaturę nieznaną w ówczesnej Hiszpanii. Tajemnicza szafa, która okazuje się lodówką marki Electrolux, autoklaw sporych rozmiarów i dwa ogromne sterylizatory zajmują większą część obszernych salonów. Tam, gdzie wcześniej były łóżka, teraz znajdują się szpitalne kozetki, a w stojących pod ścianami regałach i gablotach mieści się imponująca kolekcja szklanych naczyń. Butle próżniowe, flakoniki na krew, kroplomierze i różnego rodzaju pojemniki dzielą półki wraz ze strzykawkami, mikroskopami, kompletnymi zestawami narzędzi do torakochirurgii, hemocytometrami, dużym zapasem roztworu soli fizjologicznej i masek przeciwgazowych. Ale największy skarb Bethune’a to piętnaście plecaków z przenośnymi zestawami, na które składają się dodatkowe butle, pojemniki z płynem fizjologicznym i roztworem glukozy, plus sterylne pudełka, każde z ręcznikiem, kleszczami, nożem, strzykawką i nicią chirurgiczną. Pracownicy ośrodka – kucharz, dwie służące i człowiek przynoszący rzeczy z pralni – nigdy dotąd nie widzieli czegoś podobnego. Z pewnością nie zdają sobie sprawy, że nikt na świecie poza nimi również nie widział tego, co oni oglądają teraz w Madrycie.

      Kanadyjski Instytut Transfuzji Krwi10 właśnie rozpoczął działalność, a jego personel nie ma ani chwili do stracenia. Już nazajutrz po przybyciu doktora w prasie i we wszystkich rozgłośniach radiowych przez kolejne trzy dni rozpowszechniane są ogłoszenia wzywające honorowych dawców do oddania krwi, która pozwoli uratować wielu żołnierzy na froncie; nikt jeszcze nie wie, z jakim odzewem spotka się ten apel. Dotąd możliwe były jedynie transfuzje bezpośrednie od jednej osoby do drugiej, z żyły do żyły. Ich plan oznacza przełom w technice przetaczania krwi, ale wezwanie nie wychodzi ze szpitala, dlatego pracownicy Instytutu niepokoją się o jego skuteczność.

      Osiemnastego grudnia Norman Bethune długo nie może zasnąć. Dziewiętnastego, w sobotę, w pierwszym dniu pobierania krwi od dawców, wstaje bardzo wcześnie i przez szparę w żaluzji zerka na ulicę z balkonu. Brakuje jeszcze kilku godzin do otwarcia Instytutu, a kolejka wolontariuszy ciągnie się aż za róg ulicy. Odpowiedź mieszkańców Madrytu podnosi doktora na duchu i napawa go entuzjazmem, zaczyna się tu czuć jak w domu, choć nie rozumie ani słowa z języka pacjentów, którzy za chwilę wypełnią jego gabinet. Na apel lekarza zareagowała grupa wojskowych i cywilów w najróżniejszym wieku, różnych zawodów i pochodzenia. Wśród dawców zawsze przeważać będą kobiety.

      Lekarz upewnia się, że dawcy przyszli na czczo – kluczowa sprawa, o której w apelach powtarzano do znudzenia. Potem przygotowuje każdego do oddania pół litra krwi na rzecz Republiki. Bezcenny płyn wypełnia butelki, do których zawczasu dodano niewielką ilość cytrynianu sodu. Po napełnieniu każda z nich zostaje opatrzona etykietą z grupą krwi, datą pobrania i danymi dawcy. Pracownicy Instytutu proponują wolontariuszom po łyku brandy na wzmocnienie, z flaszki przygotowanej na tę okazję, oraz wręczają im bony żywnościowe. Z czasem, gdy przeciągające się oblężenie pogorszy warunki życia w mieście, każda porcja oddanej krwi wynagradzana będzie cielęciną w puszce.

      Kanadyjski Instytut Transfuzji Krwi przyciąga tak wielką liczbę madrytczyków, że w ciągu trzech dni butelki z krwią wypełniają największą lodówkę, jaka jest dostępna na rynku, a dawcy każdego ranka wciąż czekają w kolejce na chodniku ulicy Príncipe de Vergara po stronie z parzystymi numerami. „Nie wiemy z całą pewnością, jak długo w warunkach chłodniczych krew z cytrynianem zachowa pożądane właściwości, ale mamy nadzieję, że będzie to kilka tygodni”, pisze Norman Bethune w swoim pierwszym raporcie do Benjamina Spence’a, przewodniczącego Komitetu Pomocy Hiszpańskiej Demokracji w Toronto i, przede wszystkim, swojego przyjaciela oraz propagatora i sponsora całej misji.

      Dwudziestego trzeciego grudnia 1936 roku wybija godzina prawdy. Bardzo wcześnie rano zespół Bethune’a napełnia butelki w przenośnych zestawach krwią różnych grup, ładuje plecaki do ciężarówki i jedzie do szpitala polowego w Casa de Campo. Tam, na samej linii frontu, kanadyjski naukowiec ogląda konających na ziemi żołnierzy. Szuka idealnego kandydata, a wybór ma szeroki. Niemal natychmiast wskazuje chłopaka, którego czeka niechybna śmierć wskutek szoku hipowolemicznego wywołanego masywnym krwotokiem.

      Hiszpański lekarz, który się nim zajmuje, uważa jego przypadek za beznadziejny, podobny do wielu innych, którzy trafili do niego wcześniej w identycznym stanie. Chłopak ledwo oddycha, skórę ma trupio bladą, wilgotną i zimną, napiętą na zapadniętych policzkach, ani śladu koloru w wargach. W tym momencie tłumacz podchodzi do dyrektora szpitala, by wyjaśnić mu, że ten łysy mężczyzna, który nie mówi po hiszpańsku, prosi o zezwolenie na próbę uratowania pacjenta. Hiszpan sceptycznie wykrzywia twarz. Nigdy w życiu nie słyszał podobnego nonsensu, ale zgadza się na interwencję, bo jest pewien, że żołnierz i tak umrze. Jednak na wszelki wypadek zostaje, żeby popatrzeć.

      Bethune nakłuwa żołnierzowi opuszkę i pobiera próbkę szklaną szpatułką. Dwie minuty później, po określeniu grupy krwi, wbija igłę i przetacza pierwszą butlę krwi. I wtedy wydarza się cud. Trup ożywa. Zmarły otwiera oczy, ale to wciąż jeszcze za mało. Stracił tyle krwi, że kanadyjski doktor przetacza mu kolejną butelkę. Nim zabieg dobiegnie końca, pacjent spogląda na niego z uśmiechem.

      Norman Bethune osiągnął swój cel. Po raz pierwszy w historii transfuzja krwi przechowywanej w lodówce przywraca życie konającemu. Od tego momentu nie jest już konieczne, by dawca znajdował się tuż obok biorcy, połączony z nim igłami i gumową rurką. Ta nowa technika sprawia, że transfuzje stają się znacznie łatwiejsze, wygodniejsze, praktyczniejsze i bardziej skuteczne.

      Podczas hiszpańskiej wojny domowej wynalazek Bethune’a ratuje życie setkom żołnierzy z Republikańskiej Armii Ludowej11. Później niezliczone tysiące osób skorzystają z przenośnego aparatu do transfuzji, osiągnięcia, które naukowiec z Kanady, komunista internacjonalista, zapragnął podarować stolicy NO PASARÁN12, jej obrońcom, którzy wytrwali niemal przez trzy lata. W samym szpitalu polowym w Casa de Campo tylko tego pierwszego ranka jego interwencja przywróciła do życia dwunastu żołnierzy.

      Nieznane jest imię pierwszego uratowanego. Ale wiadomo, że dla uczczenia jego powrotu do świata żywych towarzysze włożyli mu do ust zapalonego papierosa. Żołnierz zaciąga się łapczywie, a w tym czasie wokół niego wybucha nieoczekiwana w przygnębiających okolicznościach wojennego lazaretu fala radości i nadziei. Wszyscy obecni wiwatują na cześć Kanady, lekarza o niemożliwym do wymówienia nazwisku, Republiki, robotniczej walki klasowej i międzynarodowej solidarności. Wskrzeszony żołnierz wnosi własny wkład do ogólnych wiwatów, potwierdzając swoją kluczową rolę w historycznym wydarzeniu:

      – Vivat ja! – woła z serca.

      Norman Bethune nie rozumie, co powiedział chory, ale słowa te czynią z doktora najszczęśliwszego człowieka pod słońcem.

      MADRYT, 5 STYCZNIA 1937

      Szofer Kanadyjczyków zadzwonił do moich drzwi o wpół do szóstej rano.

      – Pan doktor pyta, czy pojedzie pan z nami do Majadahonda. Tutaj jest spokój, ale wygląda na to, że tam było tomate12

      Tomate w slangu narzuconym przez wojnę

Скачать книгу


<p>10</p>

Instituto Canadiense de Transfusión de Sangre.

<p>11</p>

Ejército Popular de la República.

12 Hiszp. ¡No pasarán! (Nie przejdą!) – zawołanie bojowe antyfaszystów i środowisk lewicowych.

<p>12</p>

Hiszp. tomate – pomidor.