Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 16

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

pielęgniarkę, żeby zajęła się drugim dawcą, i obiecałem mu, że wrócę, jak najszybciej będę mógł.

      Nim zdążyłem ją zawołać, Amparo otworzyła drzwi kabiny.

      – Co się stało? Zrobiło ci się słabo?

      – Nie, nie o to chodzi. – Złapała mnie za rękaw, wciągnęła do środka i zasunęła zasuwkę. – Ale czuję się bardzo źle. – Objęła mnie w pasie i pchnęła tak, że opadłem na sedes. Zadarła spódnicę. – Czuję się wprost fatalnie, fatalnie…

      – Amparo… – Spróbowałem wstać, lecz ona znów na mnie naparła. – Amparo, ja tu pracuję…

      – Przecież zajmie nam to tylko momencik, głupku… – Usiadła na mnie okrakiem i z zaskakującą sprawnością zaczęła manipulować przy guzikach moich spodni. – Nawet nie trzy minuty, obiecuję, może nawet nie dwie. Gdybym naprawdę zwymiotowała, musiałbyś mi poświęcić więcej czasu, sam się przekonasz… – Nim skończyła zdanie, zdążyła już wziąć do ręki mój członek. – Ja zrobiłam coś dla Republiki, prawda? – Obrzuciła mnie spojrzeniem i zaczęła się rytmicznie ruszać. – To niech teraz Republika zrobi coś dla mnie.

      Kiedy przestałem przychodzić do don Fermína, wymawiając się nauką, dziadek jął spoglądać na mnie z jeszcze większą troską niż zwykle. Zawsze się o mnie martwił, jak wcześniej o moją mamę, czyli swoją córkę, nękaną chorobą, w której przekleństwo złego losu znalazło swój najpełniejszy wyraz. Babcia urodziła wcześniej troje dzieci i żadne z nich nie dożyło roku. Fakt, że Rosa, najmłodsza, jedyna, która chowała się zdrowo, niedługo po ukończeniu siedmiu lat dostała pierwszego ataku epilepsji, przyjęli jak tragedię, z którą nigdy do końca się nie pogodzili. Choroba nie zdołała osłabić hartu ducha dziewczynki, która nauczyła się z nią żyć i osiągnęła dojrzałość w znacznie lepszym stanie, niż można było oczekiwać. Nie udałoby się to nigdy bez opieki pewnego doktora, doskonałego neurologa, który stan jej zdrowia potraktował jak osobiste wyzwanie, a zastosowana przez niego terapia przyniosła tak dobre efekty, że pacjentka go przeżyła. Zdążył na szczęście przekazać jej przypadek swojemu ulubionemu uczniowi, rówieśnikowi podopiecznej, który podobnie jak ojciec Rosy nosił imię Guillermo.

      Moi dziadkowie przestali już liczyć na to, że kiedykolwiek doczekają się wnuków, kiedy córka oświadczyła im, że wychodzi za mąż. Trzęsienie ziemi wywarłoby na nich mniejsze wrażenie. Nie zdołali nawet uzgodnić wspólnej odpowiedzi: tak więc babcia rozpłakała się ze szczęścia, a dziadek stanowczo zaprotestował przeciwko małżeństwu. Rosa z uśmiechem pokręciła głową i powiedziała, że jej nie zrozumieli. Skończyła już trzydzieści lat i nie pyta ich o zgodę. Zamierza wyjść za mąż, ponieważ spodziewa się dziecka, a poza tym jest zakochana w swoim lekarzu. Ta druga nowina wywołała reakcję dokładnie odwrotną niż pierwsza. Dziadek, przeciwny małżeństwu przez wzgląd na konsekwencje, jakie pożycie płciowe mogło przynieść jego córce, objął ją, zapewniwszy wpierw, że to najszczęśliwszy dzień w jego życiu. Babcia natomiast kręciła głową, żegnając się w duchu z długą listą weselnych gości. Urodziłem się siedem miesięcy po ślubie, wiosną 1914 roku. Ciąża przebiegła bez powikłań, jednak poród i karmienie bardzo osłabiły świeżo upieczoną matkę. Ataki, jakim uległa podczas połogu i jej wiek wystarczyły, by mój ojciec postanowił nie mieć więcej dzieci.

      Wola życia Rosy Mediny nie uchroniła jej przed gorzkim losem wdowy, którą została w 1919 roku. Jej mąż zaraził się w szpitalu wirusem śmiertelnej grypy, który w krótkim odstępie czasu wywołał dwie wielkie epidemie. Zmarł w wieku trzydziestu sześciu lat. Przez ostatnie miesiące sypiał sam, a ilekroć zbliżał się do żony, zakładał na twarz maseczkę, by nie zarazić tej, która z ich dwójki wydawała się przecież dużo słabsza. Gdy zachorował, mama kładła się obok niego co noc. Opiekowała się nim, myła go, karmiła – i nie zaraziła się. Nikt tego nie rozumiał, nawet ona sama. Chciała umrzeć wraz z mężem, a jednak go przeżyła, pragnęła śmierci, a ostatecznie poradziła sobie jako wdowa i znów zaczęła cieszyć się życiem. Siedem lat później nagle złapał ją lekki katar, który potem przybrał na sile, zmieniając postać i przeradzając się w końcu w zapalenie płuc, które zabiło ją pewnego zimowego dnia 1926 roku. Wraz z nią po raz drugi straciłem ojca.

      Wcześniej niemal co wieczór zamykaliśmy się w jej pokoju. Mama stawiała obok nas zdjęcie taty. Rozmawiała z nim, jakby nadal żył, w tonie poufałym i radosnym, wciągała mnie w tę rozmowę niczym w kolejną zabawę. Wiedziałeś, że twój syn uwielbia łaskotki? mówiła czasami, kiedy zastawałem ją w łóżku po powrocie ze szkoły i kładłem się obok, łasy na pieszczoty. Nie było niczego smutnego ani makabrycznego w stałej obecności zmarłego w naszym życiu, wręcz przeciwnie. Ten mężczyzna, którego nazywałem tatą znacznie częściej, gdy odszedł, niż kiedy jeszcze żył, był tajemnym hasłem łączącej nas miłości, tak wielkiej, że we dwoje nie mieliśmy dość sił, by ją udźwignąć. Bardzo kochałem mamę, byłem ogromnie z niej dumny, z jej żywotności, silniejszego niż ból uśmiechu, którym zawsze mnie witała; dlatego miałem wrażenie, że wraz z jej śmiercią mój świat się skończył.

      W wieku dwunastu lat popadłem w głęboki smutek, ale jako nieodrodny syn swojej matki nauczyłem się z tym żyć, spychając żal do podświadomości, potem przeżywając go, a wreszcie przezwyciężając. Dziadkom było trudniej. Wystarczyło, że kichnąłem, poskarżyłem się na ból głowy lub obtarłem kolano, a natychmiast dzwonili po lekarza, który najczęściej przepisywał mnie cierpliwość, im spokój. Ponieważ nigdy nie zachorowałem na nic poważniejszego niż przeziębienie, babcia uwierzyła w końcu w moje dobre zdrowie, za to okres mojego dojrzewania wsączył w duszę jej męża troskę innego rodzaju.

      – Wychodzisz dziś wieczorem, Auroro? – zapytał dziadek.

      Niedługo miałem skończyć szesnaście lat, właśnie jedliśmy na obiad gulasz.

      – Tak – odparła babcia, nie podnosząc wzroku, skupiona na podawaniu mu porcji bez marchewki – muszę pójść do modystki, a jak zdążę… – nim przeszła do wyłowienia z mojego talerza całego groszku – mam zamiar zajrzeć do mojej siostry.

      – A więc zostaniemy sami, Guillermo. – Dziadek obrócił się ku mnie i w czasie gdy jego żona nakładała sobie porcję ze wszystkimi bez wyjątku warzywami, uśmiechnął się. – Chyba zrobimy sobie jakiś męski wieczór, nie sądzisz?

      Przeczuwałem, że troska dziadka przemieściła się z mojego zdrowia fizycznego na duchowe, i zdawało mi się, że wiem, jaka jest przyczyna jego niepokoju. Choć nigdy o tym nie rozmawialiśmy, dostrzegałem coś wilgotnego i mętnego, niczym biała mgiełka przesłaniająca mu wzrok, ilekroć na mnie patrzył. Sądziłem, że to smutek, przygnębienie wywołane widokiem samotności chłopca zamkniętego z parą starszych ludzi. Nie wiedziałem, jak go uspokoić, zapewnić, że nie mogę przecież tęsknić za czymś, czego nigdy nie miałem. Jednak tamtego dnia nie rozumiałem także zaniepokojenia babci, która ścisnęła moją dłoń, patrząc na swojego męża szeroko otwartymi oczami, nagle sztywno wyprostowana, z napięciem odczuwalnym w całym ciele.

      – Guillermo! – Po tonie głosu wiedziałem, o którego z nas dwu jej chodzi. – Chyba nie strzeliło ci do głowy…?

      – Ależ oczywiście, że nie, kobieto! – Udał oburzenie, ale nie wypadło to

Скачать книгу