Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 20

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

kiedy rechotałem, jakbym nagle zwariował.

      – Co mi się stało? – Miał bardzo wyraźny akcent z Andaluzji, a może z La Manchy. – Z czego się śmiejesz?

      Pokręciłem głową. Nie potrafiłem dać mu odpowiedzi, bo sam jej nie znałem. Zerknął na boki, pojął, że jest jednym spośród dziesiątek konających wokół. Atak kaszlu uniemożliwił mu przyłączenie się do mojej wesołości. W tym momencie kilka razy z rzędu usłyszałem cichy metaliczny szczęk. Zrozumiałem, że któryś z Kanadyjczyków robi nam zdjęcia.

      – Maintenant, tu es Dieu aussi.

      Tymi słowy Norman Bethune zatwierdził moją boską naturę, jednak podniosły nastrój okazał się ulotny, a po powrocie do Madrytu miałem wrażenie, że od całych dziesięcioleci zajmuję się przetaczeniem krwi umierającym żołnierzom. Wskrzesiliśmy szesnastu, z czego pięciu uratowałem ja, lecz – jak już kiedyś zdarzyło mi się to z pewną dziewczyną o obnażonych piersiach i z ogonem z pawich piór – żaden kolejny nie wywarł na mnie tak głębokiego wrażenia jak ten pierwszy. Dlatego nim odjechałem, podszedłem, by zamienić z nim parę słów.

      – Dzicy wierzą, że kiedy ktoś uratuje im życie, staje się ono własnością ich wybawcy. To taki dług, który pozostaje na zawsze. – Był blady, zmęczony, ale wciąż się uśmiechał. – Wie pan o tym, prawda?

      – Jacy dzicy?

      – Nie wiem, jacyś, teraz nie pamiętam, ale co za różnica… Jeśli kiedyś mógłbym się na coś panu przydać, nieważne na co, to… Rozumie pan.

      Nazywał się José Moya Aguilera i przyjechał z Torreperogil, wioski w Jaén, by wziąć udział w obronie Madrytu. Nim pozwolił mi odejść, zmusił mnie, bym nauczył się tego na pamięć. Obiecał, że jeszcze się zobaczymy. Nie minął nawet tydzień, a natknąłem się na niego w progu sali operacyjnej, z egzemplarzem „El Heraldo de Madrid” w dłoni. Na pierwszej stronie widniało nasze wspólne zdjęcie, a pod nim dramatyczny podpis, czysta propaganda, według której byłem hiszpańskim Bethune’em.

      – Gdybyśmy byli u mnie na wsi, przyniósłbym panu oliwy, bo robimy doskonałą, ale tutaj… Pomyślałem, że będzie chciał pan to mieć.

      – Pewnie, że tak. – Uściskałem go i podziękowałem za prezent, jak gdybym nie miał sześciu egzemplarzy tego wydania w szufladzie biurka. – Wielkie dzięki, naprawdę.

      Od tamtej pory Pepe Moya wpadał do mnie od czasu do czasu, niemal nigdy z pustymi rękami, niczym owi dzicy, którzy jeśli wierzyć jego słowom, kręcili się w pobliżu swoich wybawców, by dbać o ich dobro. Próbowałem mu tego zabronić, bo wysiłek, jaki musiał włożyć w zdobycie kilku jabłek, paczki papierosów czy rosyjskiej puszki z mięsem, znacznie przerastał moje zapotrzebowanie na te produkty, ale nie znalazłem sposobu, by powstrzymać ten potok wdzięczności; nie był on zresztą jedynym efektem mojej wyprawy do Aravaki. Nagłówek w „El Heraldo” przekonał dyrekcję szpitala, która wreszcie ustąpiła pod naciskami doktora Quintanilli, zwłaszcza kiedy jedenastego stycznia Bethune osobiście przyszedł na oddział, by się ze mną pożegnać. Chciał ze swoją ekipą zrobić objazd po innych frontach i choć Instytut Kanadyjski nadal miał współdziałać z hiszpańskim personelem, poprosił mnie, bym zajął się pracą w terenie. To spotkanie, które następnego dnia znów posłużyło za pożywkę republikańskiej machinie propagandowej, przesadnie podkreśliło moją rolę. Kuracja opracowana przez Bethune’a była genialna, a jej przebieg tak prosty, że w niespełna miesiąc, nie zaniedbując obowiązków w szpitalu, zdążyłem stworzyć pół tuzina mobilnych jednostek. Kiedy zaczęły jeździć po frontach Madrytu, doktor Quintanilla nakazał mi objąć zwierzchnictwo nad Pogotowiem Transfuzyjnym, które udało nam się założyć w szpitalu San Carlos dzięki darowiźnie narodu kanadyjskiego w postaci lodówki.

      Moje życie odzyskało wówczas relatywną rutynę, lecz była to rutyna lekarza schwytanego w podwójnie katastroficzną spiralę, którą wojna i związek z Amparo skręcały w nieco przeciwstawnych kierunkach, póki wreszcie obie strefy nie zaczęły się wzajemnie zazębiać. Codzienne bombardowania, domy w ruinach, zbiorowe egzekucje, strach i racjonowanie żywności składały się na rzeczywistość, w której z łatwością znajdowała sobie miejsce każda dziwaczna relacja, choćby pełna wewnętrznych napięć, nietypowa, przypadkowa i konieczna zarazem, jak ta, która powstała w wyniku paktu regulującego zasady mojego pożycia z Amparo.

      – Mam karę?

      – Tak.

      Lecz nawet ów wypracowany system kar i nagród nie pozostawał nieczuły na upływ czasu w wojennej scenerii. Nie dla mnie. Często, wracając do domu, tęskniłem za kobietą, którą mógłbym przytulić, z którą bez zbędnych słów po prostu usiadłbym na sofie i odpoczął. Ona też poddawała się zmianom. Zdarzało się, że przynosiła mi do szpitala obiad. Dotrzymywała mi towarzystwa w jadalni dla pracowników, nie mając odwagi wyznać, że się boi lub że nie umiała dłużej znieść samotności. Czasami w środku posiłku informowała mnie, że właśnie sobie uświadomiła, że wyszła z domu bez majtek. Kiedy indziej siedzieliśmy po deserze w milczeniu, trzymając się za ręce, a później odprowadzałem ją do drzwi, całując na pożegnanie, podobnie jak inni całowali swoje dziewczyny czy żony. To były najgorsze momenty, bo wówczas czułem się podwójnie przegrany w roli, którą zgodziłem się odgrywać w tym spektaklu, podtrzymując miłosną fikcję, która skrywała przecież jedynie erotyczną przygodę bez dodatkowej głębi. Potem się odwracała, by mi pomachać ręką, a ja czułem się jak w pułapce na myszy, której drzwi sam zatrzasnąłem, wyrzuciwszy wcześniej klucz.

      Tym sposobem moje relacje z Amparo, ów dziwny owoc przypadku i wojny, komplikowały się stopniowo; byliśmy niczym tamci uchodźcy, którzy dźwigali na sobie, warstwa na warstwie, całą posiadaną odzież, aż wreszcie własna skóra wydawała się tylko kolejną, najbliższą ciału otuliną o niejasnej roli. Jednak nim zima dobiegła końca, zaszło coś, co uzmysłowiło mi, że wszystko może się skomplikować jeszcze bardziej.

      W początkach marca przygotowałem w pośpiechu dwie mobilne jednostki dla frontu w Guadalajarze, a ponieważ nie miałem czasu na zajęcia teoretyczne, posłałem do Casa de Campo grupę studentów medycyny i pielęgniarzy bez wcześniejszego doświadczenia. Była to dobra decyzja, bo szybko nauczyli się wszystkiego co trzeba. Tego dnia, pechowo, pewien chłopak, któremu do zakończenia studiów brakowało jedynie trzech zaliczeń, tak bardzo się zdenerwował, że butelka z krwią wyślizgnęła mu się z rąk i spadła dokładnie w miejsce, gdzie przyklęknąłem. Nawykłem już do zapachu krwi, ale mocno zachlapały mi się spodnie, postanowiłem więc pójść do domu, by się przebrać przed powrotem do szpitala.

      Minąłem się z nim na schodach i choć był to przeciętny mężczyzna, niewyróżniający się niczym specjalnym, zwrócił moją uwagę, bo spojrzał na mnie, jakby mnie rozpoznawał. Chwilę później spuścił wzrok i przyspieszył kroku. Stanąłem w miejscu i zobaczyłem, że niemal wybiega na ulicę. Ogarnęło mnie przeświadczenie, że wyszedł z mojego mieszkania. Wchodząc w bramę, nie słyszałem jego kroków. Odgłos stóp na schodach rozległ się chyba dopiero później, kiedy właśnie miałem ruszyć w górę, jednak nie potrafiłem precyzyjnie określić dzielącego nas dystansu, bo choć mój słuch wychwycił jego kroki, to przecież klatka schodowa była dość duża. Mógł schodzić z drugiego lub z trzeciego, zatrzymać się na półpiętrze pierwszego, żeby zawiązać sznurówkę lub poprawić

Скачать книгу