Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 21

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

facet… – Odsunęła ode mnie głowę, by spojrzeć mi w oczy, i zobaczyłem, że na jej twarzy maluje się lęk. – Spotkałeś go na schodach? – Skinąłem głową, a strach na jej twarzy jeszcze się nasilił. – To był on, Guillermo, to był on…

      Domyśliłem się, że mówi o człowieku, który odwiedził don Fermína przysłany przez jego syna Ernesta na początku wojny, owym podejrzanym, odpychającym typie, którego obawiała się przez tyle miesięcy spędzonych w ukryciu z dziadkiem. Wiedziałem tylko to, czyli tyle co nic.

      – Usłyszałam jego kroki na schodach. Kiedy zostaję sama, zawsze pilnuję, kto wchodzi i kto wychodzi, weszło mi to w zwyczaj. Bo ja wiedziałam, że on przyjdzie. Wiedziałam i mówiłam ci o tym, Guillermo, prawda?

      Zaprowadziłem ją do kuchni, posadziłem na krześle i zaparzyłem rumianku. Dla niej, ale przede wszystkim dla siebie, by móc się od niej odwrócić, przestać na nią patrzeć i spróbować rozstrzygnąć, czy mówi prawdę, czy mnie okłamuje.

      – Wiedziałam, dlatego po cichutku odsłoniłam wizjer, zobaczyłam, że puka do drzwi mieszkania dziadka, a potem wcisnął dzwonek, nim znów zastukał ręką. Uprzedził nas, że to będzie nasz znak rozponawczy. Czekał tam przez chwilę, a potem, widząc, że nikt nie otwiera, podszedł tutaj, zatrzymał się przed drzwiami, jakby się zastanawiał, czy zadzwonić, a ja stałam cały czas naprzeciw niego, nie wydając najmniejszego odgłosu, wstrzymując oddech… – W tym momencie oderwała ode mnie wzrok, przyjrzała się filiżance, którą trzymała obiema rękami, uniosła ją do ust i zamknęła oczy. – Boże, jak ja się wystraszyłam, Guillermo, jak ja się wystraszyłam!

      Nie ulegało wątpliwości, że jest przerażona, o krok od płaczu, ale gdyby wszystko przebiegło według innego scenariusza, jej strach i łzy byłyby równie autentyczne. Gdyby umówiła się z tym mężczyzną, gdyby po tym, jak się pożegnali, on usłyszał kroki na schodach, gdyby domyślił się, że to ja wracam, choć się mnie nie spodziewał, choć nie wiedział, czemu się zjawiłem, choćbym nie miał najmniejszego powodu, by się tam znaleźć o jedenastej przed południem, wystraszyłaby się tak samo, płakałaby tak samo, a przede wszystkim opowiedziałaby mi dokładnie tę samą historię. Tamten człowiek patrzył na mnie, jakby mnie rozpoznawał; a kiedy ponownie się nad tym zastanowiłem, nie wydało mi się to aż tak istotne. Jeśli był to ktoś z piątej kolumny, gotów wyciągnąć potajemnie dwoje towarzyszy z Madrytu, pewnie chciał wywiedzieć się na temat ich sąsiadów. Jeśli to przestępca łasy na złoto don Fermína, które chciał przywłaszczyć sobie siłą, z wnuczką czy bez niej, sprawdziłby również nas. W obu przypadkach ostatnim, czego pragnął, było to, żebym zapamiętał jego twarz, i dlatego tylko pozornie popełnił błąd, wybiegając z budynku.

      – Nie wierzysz mi, prawda?

      Amparo spojrzała na mnie i zdawało się, że zdołała odczytać na moim czole zagmatwane działanie arytmetyczne, które pochłonęło moją uwagę. Zbladła nagle, jakby to podejrzenie w jednej chwili pozbawiło ją krwi. Zamarła na moment, potem odstawiła filiżankę na stół, wstała i podeszła do mnie.

      – Musisz mi uwierzyć, Guillermo. – Jej twarz znalazła się tak blisko mojej, jakby chciała mnie pocałować. – Musisz mi uwierzyć…

      Wargi Amparo wydęły się w niemal dziecinną podkówkę, łzy w oczach przekształciły się w szloch, głos jej się obniżył, zawilgł, jak gdyby dobiegał z głębi pieczary, a jej dłonie schwyciły klapy mojej marynarki, szarpiąc mnie z siłą niepasującą do kruchości jej ciała.

      – Musisz mi uwierzyć! Powiedz, że mi wierzysz, powiedz to, na miłość boską… – Wreszcie zmęczyła się, ramiona jej opadły. Oparła się na mojej piersi, jakby to była ściana. – Powiedz, że mi wierzysz, proszę, powiedz…

      Wydawała się tak smutna i samotna, tak bezbronna, że przytuliłem ją, nie zastanawiając się nad tym, co robię.

      – Już dobrze. – Ukołysałem ją jak małą, przestraszoną dziewczynkę. – Już po wszystkim, Amparo, uspokój się. – Wtuliła głowę w moją szyję, a ja pozwoliłem jej płakać. – Wierzę ci, uspokój się, naprawdę ci wierzę.

      Nie była to prawda, ale przeciwne stwierdzenie też byłoby kłamstwem. Pośród wielu wątpliwości jedno wydawało mi się w miarę pewne: Amparo obawiała się tamtego mężczyzny, a mnie nie, przynajmniej aż do owego poranka. Pozwoliłem jej się wypłakać w moich ramionach, a w tym czasie najszybciej jak umiałem przeanalizowałem sytuację na naszej szachownicy i zrozumiałem, że mam tylko jedno wyjście.

      – Powiem ci, co zrobimy – zaproponowałem, gładząc ją po głowie. – Schowamy złoto do sejfu, dobrze? Na wszelki wypadek…

      Zamaskowałem moje prawdziwe zamierzenia długim wywodem sprowadzającym się do instrukcji bezpieczeństwa. Przypomniałem jej, że mieszkanie ma dwa wejścia, że wobec najmniejszego zagrożenia powinna po prostu opuścić je drzwiami dla służby i dostać się do domu dziadka tą samą drogą. A że skrytka przygotowana przez Expertę nadal tam była, musiałaby tylko schować się za biblioteką i czekać, aż po nią przyjdę.

      – Ale przecież… – Spojrzała na mnie, jakbym palnął głupstwo. – Przecież ty nie masz klucza do domu dziadka.

      – Ale Experta ma. – Na te słowa uśmiechnęła się i znów mnie przytuliła. Wyglądała, jakby poczuła wielką ulgę; uznałem, że uwierzyć jej było w tej sytuacji najlepszym posunięciem. – Mogę pójść po klucze, nic się nie martw. Teraz najważniejsze to dobrze schować złoto. Gdzie ono jest?

      „Nazywam się Aniceto”, mówił komik przebrany za hydraulika, a otaczające właścicielkę domu chórzystki w białych fartuszkach i czepkach na głowie, co wystarczało im za cały strój, śpiewały „z czym się to rymuje, z czym się to rymuje?”. To był szyfr do sejfu – cyfry, które odpowiadały w alfabecie literom tworzącym słowo „Aniceto”. Ja znałem je na pamięć, a Amparo nigdy nie zdołałaby rozszyfrować tego kodu. Zresztą nie chciała podchodzić bliżej, gdy otwierałem i zamykałem sejf, zasłaniając zamek własnym ciałem. Kiedy znów powiesiłem obraz na ścianie, byłem niemal pewien, że mnie nie okłamała, lecz ostatecznie chyba najbardziej uspokajała mnie świadomość, że niezależnie od wydarzeń tego poranka złoto don Fermína nie miało posłużyć wrogom Republiki do wygrania wojny. W marcu 1937 roku nie wiedziałem jeszcze, że niekiedy największym zagrożeniem są ludzie, których uważamy za sprzymierzeńców.

      – Przepraszam, doktorze, ale przyszedł do pana jakiś żołnierz. Nazywa się Pepe i twierdzi, że to bardzo pilne. Mówiłam mu już, że zaraz będzie pan operował, ale prawie wpadł w szał, powiedział, że to sprawa wagi państwowej…

      To było na początku listopada. Kiedy pielęgniarka weszła na salę operacyjną, Normana Bethune’a nie było już w Hiszpanii. W maju przyszedł się ze mną pożegnać, ale nie chciał wyjawić powodów swojego wyjazdu. Powiedział tylko, że będzie działał na rzecz Republiki za granicą. Wyglądał na przybitego, przypominały mi się różne pogłoski, raczej paskudne niż smutne, a może raczej godne politowania niż paskudne. Mówiono, że służba zdrowia w Republice Hiszpańskiej powinna znajdować się w rękach hiszpańskich republikanów, że nie można tolerować, żeby tak się tu rządził jakiś cudzoziemiec, który nawet nie mówi w naszym języku. Pewnego dnia doszło do rękoczynów pomiędzy mną a pewnym kretynem, który powtarzając w kółko

Скачать книгу