Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 24

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – Jeszcze cię wezwie. Bądź cierpliwy.

      Przez niemal trzy lata, poza pracą, dachem nad głową i wyżywieniem, don Marcos zapewniał mu także lekcje gramatyki, historii, arytmetyki, geografii, łaciny, a nawet greki. Wdrożył go do studiów nad ewangeliami i podstawami filozofii i teologii, zapoznał z zawiłościami katolickiej liturgii. Manolín wszystko to przyswoił sobie doskonale, ale nawet przed algebrą nie wzbraniał się tak mocno jak przed powołaniem.

      – Pan mnie nie wzywa, proszę księdza, zupełnie nie wzywa.

      – A jak ma cię wezwać, skoro nie chcesz go usłyszeć?

      – Ja go nie słucham? Ale On do mnie nie mówi, ojcze, a jeśli nie mówi, to pewnie dlatego, że nie chce, tak? – Chłopiec bezradnie załamywał ręce. – Przecież ja nie mogę wiedzieć lepiej niż sam Pan Bóg.

      Proboszcz z Robles walczył zawzięcie wbrew oczywistym oznakom i wciąż nie tracił nadziei, że wyśle Manolita, z powołaniem czy też bez, do seminarium w Gijón, bo podopieczny przypominał mu bardzo jego samego. On także był inteligentnym, biednym, zdanym na siebie chłopakiem, który mógł wybrać jedynie pomiędzy sutanną a nędzą. Nigdy nie żałował swojej decyzji. Tylko że don Marcos pochodził ze wsi w Zamorze, gdzie nie urodził się nikt podobny do Francisca Fernándeza Blanco y Sierra-Pambley.

      – Co z tobą dzisiaj, że niczego nie robisz jak należy?

      Tego dnia na porannej mszy Manolín, który nigdy się nie mylił, pomylił się trzy razy. Nie podał na czas ampułek, nie zadzwonił podczas podniesienia i zamarł na środku nawy z koszyczkiem na ofiarę w dłoni, jak gdyby zapomniał, w jakim kierunku szedł i po co.

      – Ależ, chłopcze… – Gdy proboszcz stwierdził, że ministrant nie jest również w stanie pomóc mu się rozebrać z komży, machnął stułą w jego kierunku i Manolín wreszcie otrząsnął się z zamyślenia.

      – No bo… – Starannie złożył szatę, podszedł do komody, otworzył szufladę i stojąc tyłem do swojego opiekuna, mówił dalej: – Będzie ksiądz na mnie zły. Bo ja… Mój brat Hermene powiedział mi, że w Villablino jest szkoła dla ubogich dzieci z okolicznych wsi, a ponieważ Pan Bóg mnie nie wzywa… – Obrócił się bardzo powoli, oparł o komodę i natknął się na twarde spojrzenie proboszcza. – Sam nie mogę tam pójść. Gdyby ksiądz zechciał się za mną wstawić…

      Don Marcos nic mu nie odpowiedział, nie odezwał się do niego choćby słowem przez cały dzień, ale tej nocy sumienie nie pozwoliło mu zasnąć.

      – A twoi rodzice? – zapytał chłopca nazajutrz przy śniadaniu. – Mają tu chyba coś do powiedzenia, prawda? To oni powinni zdecydować, czy wolą seminarium czy…

      Manolo skończył napełniać miskę mlekiem, odstawił dzban na stół i posłał rozmówcy uśmiech pełen goryczy.

      – Ojca od miesiąca widuję tylko na niedzielnej mszy. A matka… Bylem tylko zszedł jej z oczu, a na pewno będzie zadowolona. – Proboszcz nie odpowiedział, a chłopiec odważył się powiedzieć więcej: – Ksiądz wie, jak to u mnie w domu wygląda, prawda?

      Bądź wola Twoja, pomyślał wówczas don Marcos. I tak oto, zgodnie z wolą Bożą, Manuel Arroyo Benítez, który dopiero co skończył dziesięć lat, znalazł się w Colegio Sierra Pambley. Gdy jego matka dowiedziała się, że jacyś ludzie z Villablino wykształcą za darmo jej syna, zapewniając mu jeszcze śniadanie i obiad, wcale nie oponowała. Ojciec zorientował się, że chłopak znów sypia w domu, kiedy ten już od dwóch miesięcy zrywał się przed świtem, by iść z Hermenem na skrzyżowanie, przy którym zatrzymywała się ciężarówka z kopalni. Nocą, po odrobieniu lekcji w bibliotece szkolnej, wracał do Robles samochodem przywożącym górników z wieczornej zmiany. W kuchni siadał samotnie do kolacji i jadł to, co María zdołała dla niego odłożyć. Póki jednak mieszkał w swoim domu, gdzie czuł się niczym niepożądany gość, starał się jak najmniej rzucać w oczy i nadal pomagał don Marcosowi co niedziela, jeśli tylko ksiądz tego chciał.

      Manolo z pewnością dobrze by sobie poradził w seminarium w Gijón. W Colegio Sierra Pambley od samego początku był wyróżniającym się uczniem, gdyż powołania, którego brakowało mu do stanu duchownego, miał aż nadto do nauki, zwłaszcza od kiedy zrozumiał, że wykształcenie to jedyna dostępna mu droga ucieczki z Robles, z domu rodziców, z pułapki własnego życia. Gdy tylko się dowiedział, że może się starać o jedno z trzech stypendiów umożliwiających zrobienie matury w Leónie, wziął się do nauki z żelazną determinacją i w rezultacie osiągnął najlepsze wyniki ze wszystkich, którzy stawili się na egzamin. Matka przyjęła to do wiadomości i oświadczyła, że w domu się nie przelewa i nikt nie będzie mu kupował zmian odzieży, więc musi poradzić sobie z tym, co ma, bo tej zimy zdechły dwie krowy. Za to nauczyciele byli z niego tak dumni, że kiedy członkowie Patronatu złożyli swoją doroczną wizytę w Villablino, wezwali Manola do gabinetu dyrektora, by go przedstawić komisji.

      Dwaj pozostali zdobywcy stypendiów włożyli swoje odświętne ubrania. Jego najlepsza koszula miała tyle dziur w kołnierzyku, że pożyczył od Hermena drugą, która wisiała na nim jak worek. Spodnie mogły jeszcze ujść, ale zestawu dopełniały bardzo stare, dziurawe po bokach buty, jedyne, jakie miał. Usiłował schować się za plecami kolegów, lecz dyrektor szkoły kazał mu wyjść naprzód i tym sposobem Manolo po raz pierwszy w życiu podał rękę dwóm ludziom, którzy mieli odegrać fundamentalną rolę w jego losach. Byli jedynymi młodymi członkami komisji, złożonej poza tym z nobliwych mężczyzn o siwych brodach i dostojnych gestach.

      – Gratulacje, Manolín – powiedział ten szczuplejszy, niemal całkiem łysy, choć miał zaledwie trzydzieści dwa lata.

      – Dziękuję, ale… Wolałbym, żeby mówiono do mnie Manolo, bo już nie jestem taki mały.

      Wtedy drugi, który miał jeszcze włosy nad wysokim czołem i nosił okrągłe okulary, parsknął śmiechem. Obaj byli bardzo sympatyczni i choć bez wątpienia dostrzegli jego rozpadające się buty, zrozumiał, że nie przywiązują wagi do wyglądu.

      We wrześniu 1922 roku Manuel Arroyo Benítez wyjechał z Robles de Laciana. Z początku pisywał do domu co dwa tygodnie, zawsze po dwa listy, jeden do matki, drugi do siostry Maríi, skierowany także do Hermenegilda i Leocadii. Rodzeństwo zawsze mu odpisywało. María, która miała z całej trójki najładniejszy charakter pisma, zapełniała półtorej strony najnowszymi wieściami, zostawiając trochę miejsca, żeby Leo w osobnym akapicie posłała mu mnóstwo całusów i uścisków, a Hermene, który ledwo pisał, nagryzmolił jakieś serdeczne zdanie i podpis. Pod spodem, malutkimi literkami, María dodawała, że matka go pozdrawia. Rodzicielka wysłała do niego zaledwie dwa listy w ciągu pierwszego roku, a w następnym żadnego, zaczął więc pisać do niej coraz rzadziej, aż w końcu całkiem tego zaprzestał, ograniczając się również do przesyłania pozdrowień przez rodzeństwo. Wreszcie w 1926 roku wyjechał z Leónu do Madrytu na studia prawnicze, nie odwiedzając po drodze swojej wsi. Stypendium, które pozwoliło mu na szybkie ukończenie studiów, a wcześniej zdanie matury, zostało przyznane przez rząd. Od pierwszego dnia pobytu w stolicy Manolem opiekowała się rodzina Azcáratów, związana ze szkołą w Villablino – to wuj Gumersindo namówił swojego przyjaciela Paca Fernándeza Blanco y Sierra-Pambley do jej założenia. W krótkim czasie jego życie zmieniło się tak diametralnie, że dom rodzinny,

Скачать книгу