Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 19

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

Znacznie dalej…

      To również była prawda, choć starałem się narzucić własnym fantazjom żelazną dyscyplinę, którą rozluźniałem tylko wyjątkowo. Moja relacja z Amparo wciąż jeszcze mieściła się w ramach tego, na co zapewne pozwalało sobie wielu nieco mniej konwencjonalnych kochanków. Ona nieustannie mnie prowokowała, a ja w odpowiedzi odsyłałem ją do pokoju, żeby podsycić jej pożądanie, moje zresztą też, aż wreszcie wyimaginowana nić, która łączyła nas przez całą długość korytarza, pękała, niezdolna znieść dłużej takiego napięcia. Wszystko, co działo się między nami, opierało się na tym schemacie. Incydent w łazience Instytutu Kanadyjskiego nie stanowił tu wyjątku.

      – Nie powinnaś była tego robić, Amparo.

      Dotrzymała słowa. Nie zajęło nam to dłużej niż trzy minuty, bo już sama jej determinacja wystarczyła do wywołania we mnie piorunującej, niepojętej reakcji, silniejszej niż pragnienie stawienia oporu.

      – Ach tak? A ja mam wrażenie, że ci się podobało.

      Nie wiedziałem, na czym polega jej siła, ale wyczuwałem, że nikt nie musiał jej niczego uczyć, że działa pod wpływem impulsu, że to jej naturalne predyspozycje czynią ją jeszcze bardziej ponętną. Kiedy osiedliła się w moim mieszkaniu, nie była dziewicą, ale tego mogłem się domyślić bez większego trudu, nim jeszcze się o tym przekonałem. Cała reszta pozostawała dla mnie nieodgadnioną tajemnicą.

      – Podobało mi się, ale to nie znaczy, że się nie gniewam.

      Skończyła poprawiać sobie włosy przed lustrem, obróciła się, spojrzała na mnie i to wystarczyło, by wywołać – jak gdyby to był pierwszy raz – gwałtowną erupcję hormonów, enzymów i fluidów, która ani na jotę nie przypominała tego, o czym pisano w podręczniku do fizjologii.

      – Dostanę karę?

      Sypiałem z kobietami ładniejszymi od Amparo. Pieściłem dłuższe niż jej nogi, szczuplejsze kibicie, okrąglejsze piersi, śliczne twarze o większych oczach i pełniejszych wargach. Niektóre z tych kobiet interesowały się mną ze względu na dziadka, w nadziei, że tym sposobem zdobędą rolę w rewii lub choćby jakiś kuplet. Inne chciały tylko zabawić się z „maskotką” Teatru Eslava. Wszystkie były bardziej ode mnie doświadczone. Wszystkie umiały używać własnego ciała, mojego zresztą też, lepiej niż Amparo. A jednak z żadną inną nie przeżyłem tego co z nią.

      – Oczywiście. – Pchnąłem ją delikatnie w kierunku drzwi. – Chodźmy już.

      Nim wyszliśmy, zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała w usta, jak gdyby łączyła nas wielka miłość. Ja jednak, pośród wielu wątpliwości, jedno wiedziałem na pewno: nie kocham tej kobiety. Nie kochałem jej, bo źródłem tego, co się ze mną działo, nie była ona, lecz ja sam.

      – I tak masz karę.

      Amparo obudziła tę część mojej natury, z której istnienia nie zdawałem sobie sprawy. Stała się moim lustrzanym odbiciem, matrycą, do której pasowałem jak ulał, idealnym dopełnieniem.

      – A jaka będzie ta kara?

      Nie miałem pojęcia, czy gdzieś na świecie istnieje druga taka kobieta, o podobnych skłonnościach, podobnym wyczuciu, ale wiedziałem, że Amparo nie jest niezastąpiona, że inna, obdarzona innymi zdolnościami i innym wyczuciem, mogłaby wzbudzić we mnie te same reakcje, których źródłem nadal byłbym ja sam, a nie ona.

      – Jeszcze nie wiem, zastanowię się.

      To oznaczało, że choć Amparo niesamowicie mocno, intensywnie i nieodparcie mnie pociągała, to jednak moje do niej uczucia nie miały wiele wspólnego z miłością, nawet jeżeli niekiedy dopuszczałem do siebie próżną myśl, że ona naprawdę się we mnie kocha.

      – Oj, już się boję!

      A poza tym była wojna, do diaska!

      – I słusznie, bo zachowałaś się beznadziejnie.

      Gdy już nie wiedziałem, co myśleć, tego właśnie się czepiałem: jest wojna, każde z nas może zginąć choćby nazajutrz, jedna bomba w okamgnieniu rozwiąże wszystkie nasze problemy.

      – Ça va?

      Bethune zatrzymał nas na korytarzu, spojrzał na Amparo i uśmiechnął się do mnie. Byłem pewien, że domyślił się wszystkiego, i zacząłem się obawiać, że popadnę u niego w niełaskę. Trzy dni później, kiedy zaprosił mnie, bym dotrzymał mu towarzystwa w Majadahondzie, zrozumiałem, że stało się wręcz przeciwnie.

      Gdy już rozsiadłem się w ciężarówce, zauważyłem, że Kanadyjczycy są ubrani w uniformy. Ich mundury bojowników stanowiły publiczną manifestację sympatii dla sprawy Republiki. Spod grubych swetrów i pasterskich kożuszków, które chroniły przed chłodem, wyglądał niebieski nankin, odbijający wyraźnie od zwykłego ubrania jedynego obecnego w pojeździe prawdziwego hiszpańskiego republikanina. Szczegół ten wcale mnie nie zakłopotał, a wręcz pokrzepił, kiedy słuchałem ich narzekań na cholerne zimno panujące w ojczyźnie pomarańczy. Zbliżał się świt, a w półmroku, który zostawił za sobą przymrozek, ulice miasta tworzyły dobrze mi znaną wyludnioną scenerię. Zaraz po przekroczeniu granicy Moncloa pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetliły zniszczoną szosę prowadzącą do La Coruñi. Miły pejzaż, usiany domkami letniskowymi z ogródkami i miejscami biwakowymi, został teraz zredukowany do dymiących kopczyków popiołu, ciągnących się dokąd sięgał wzrok.

      Poboczami szosy posuwały się powoli dwa szeregi uchodźców. Szli, dźwigając wszystko, co zdołali wynieść ze swoich domów, ubrani w wiele warstw odzieży, narzuconych jedna na drugą, sukienki na sukienkach, marynarki na marynarkach, cała reszta w koszach, walizkach, tobołkach, złożone wpół materace na plecach mężczyzn, małe dzieci uczepione spódnic kobiet, które niosły w ramionach niemowlęta. Sądziłem, że już jestem oswojony z takimi obrazami, bo bijące od nich smutek i znużenie panoszyły się też w bramach i podwórzach, na ławkach i chodnikach Madrytu, jednak w miarę jak ciężarówka przejeżdżała obok maszerujących, przypominałem sobie listopadowe bombardowania i myślałem, że z lotu ptaka ta niekończąca się procesja musi przypominać pochód mrówek, które z trudem przenoszą okruszki chleba zagubione w trawie podczas podwieczorku na łonie natury. Nawet kiedy już dotarliśmy do szpitala polowego w Aravace, nie mogłem otrząsnąć się z tego wrażenia.

      Być może gdybym towarzyszył zespołowi Bethune’a wieczorem, gdy pochód uchodźców ustawał, dokonałbym innego wyboru, jednak na widok setek umierających, złożonych wokół tylnego dziedzińca niczym krwawy feston, postawiłem sobie za zadanie uratować choćby jedną z tych mrówek, jakiegoś żołnierza z jednej z tych rodzin, które teraz napływały do Madrytu, z tym, co zdołały udźwignąć. Trochę czasu mi zajęło, nim go znalazłem.

      Leżał na skraju dziedzińca, umierający pośród umierających, rzęził chrapliwie w obliczu zbliżającego się końca. Ukląkłem obok, wziąłem próbkę krwi i spojrzałem na niego. Był młodszy ode mnie, a ja przecież też byłem młody; miał chłopięcą ogorzałą twarz, brązowe włosy przetykane kosmykami złotymi od słońca. W dziurkę od drugiego guzika, niczym odznakę, wpiął sobie gałązkę oliwną. Dlatego go wybrałem. Przez chwilę bałem się,

Скачать книгу