Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 6

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

nie uderzył.

      Wcisnąłem się w otwór. Zaskoczyły mnie rozmiary mojego ciała, trudność, z jaką poruszałem się w tym tunelu, w którym niegdyś było mi całkiem wygodnie. Nim znalazłem się w sypialni don Fermína, poczułem zapach trupa i ten zawsze naglący odór, którego o świcie dziewiętnastego listopada 1936 roku nie mogłem pomylić z żadnym innym, skazał moje dziecięce wspomnienia na wygnanie na odległe rubieże zapomnienia.

      Wychyliłem głowę i ujrzałem Expertę z wyciągniętymi ku mnie ramionami, jak dawniej, kiedy wywlekała nas z owego mebla, jakby wydobywała ściśnięte w beczce śledzie. Tym razem jednak podniosłem się sam, a nos natychmiast kazał mi obrócić głowę w lewo. Tam, na dostojnym małżeńskim łożu z litego drewna, spoczywał don Fermín Martínez, z zamkniętymi oczami, dłońmi splecionymi na piersi i różańcem w zesztywniałych palcach. Opuszki miał niemal tak ciemnosine jak frak służby dyplomatycznej, w który ubrano go po śmierci. Wzdłuż prawej nogi, chyba po to, by dopełnić wrażenia absurdalnej ekstrawagancji emanującej z jego postaci, leżała szabla. Z drugiej strony niebieski bikorn wykończony białymi piórami wartował na wysokości talii. Ale cóż to ma być? zadałem sam sobie pytanie, widząc go w tym pokoju zamkniętym na cztery spusty, wdychając trujące powietrze przesycone odorem rozkładu.

      Moje pytanie można było zrozumieć na różne sposoby. Któregoś dnia w lipcu, idąc rano do szpitala, spotkałem w bramie Expertę. Niosła kosz pełen szmat, ścierek i środków czystości, który wyglądał na bardzo ciężki. Zaproponowałem, że pomogę jej to wnieść na górę, ale odrzuciła moją ofertę. Odstawiła kosz na ziemię i wyjaśniła mi dużo bardziej szczegółowo, niż było trzeba, że don Fermín wyjechał do San Rafael, bo jego siostra miała tam dom, że chyba nie musi mi tłumaczyć, jak dobrze mu robi górskie powietrze, i że, cóż za zbieg okoliczności, jaki pech, front zatrzymał się akurat w San Rafael, tak więc don Fermín wylądował w innej strefie i choć nic o nim nie wiadomo, postanowiła posprzątać nieco dom i właśnie dlatego… Co to wszystko ma, do cholery, znaczyć? ponownie zadałem sobie pytanie, ale ponieważ odpowiedź przestała już być pilna, podchodząc do łóżka, przeszedłem do kwestii bardziej praktycznych.

      – Otwórz balkon, Experta.

      – Nie, bo…

      – Natychmiast otwórz balkon. – Wyciągnąłem z kieszeni chusteczkę i przyłożyłem ją sobie do ust, nim zabrałem się za badanie zwłok. – Możesz zgasić światło, jeśli chcesz, ale otwórz balkon, bo i ty umrzesz. Trzeba tu jak najszybciej przewietrzyć…

      Choć pozostawiła trzy czwarte żaluzji spuszczone, lodowate powietrze znalazło ujście przez otwór w bibliotece i wdarło się do pokoju niczym błogosławieństwo. Experta wyłączyła żyrandol, by z ulicy nie było widać światła, ale lampka nocna zawieszona w głowach łóżka wystarczyła mi do stwierdzenia, że mój sąsiad nie żyje co najmniej od doby.

      – Kiedy zmarł? – zapytałem mimo wszystko i dopiero usłyszawszy nieoczekiwany głos, uświadomiłem sobie, że przecież ktoś musiał otworzyć nam wcześniej drzwi od środka.

      – Wczoraj rano. – Tym kimś była Amparo.

      Pod przeciwległą ścianą stał fotel uszak. Patrzyła na mnie stamtąd kobieta ubrana w męską piżamę; przerzuciwszy prawą nogę przez poręcz mebla, nie tyle siedziała, co wpółleżała na nim, powykręcana. W gęstym półmroku sypialni arogancka panienka, w jaką przeistoczyła się moja dawna towarzyszka zabaw, bardziej niż siebie samą przypominała raczej zepsutą marionetkę, porzuconą przez znudzone zabawą dziecko. Szybko się wyprostowała, jakby ona również to sobie uświadomiła.

      – Wczoraj, czyli we wtorek osiemnastego?

      Wstała powoli, zacisnęła powieki i potarła czoło dłonią, nim do mnie podeszła.

      – Wczoraj… – Skąpe światło lampki przydało żółtawej bladości jej twarzy wyglądu niemal widmowego. – Nie, czekaj, bo już…

      – Dziś jest środa – pomogłem jej, szacując, że musiały minąć ze cztery miesiące, od kiedy ostatnio wychodziła z mieszkania. – Mamy dziewiętnasty listopada.

      – No tak, uch… wobec tego w poniedziałek… W poniedziałek rano.

      Nie zamieniliśmy ze sobą tylu słów, od kiedy pewnego wieczoru w październiku 1933 roku zastałem ją w naszym salonie. Nie była sama. Pośród przybyłych z nią kobiet rozpoznałem jej siostrę Asun, z czego wywnioskowałem, że dwie panie siedzące po bokach mojej babci muszą być jej koleżankami. Nie miałem najmniejszego zamiaru brać udziału w spotkaniu, które wyglądało na sąsiedzką kawkę, ale nim wymyśliłem zgrabny sposób, by się przywitać i ulotnić, słowa jednej z owych nieznajomych uruchomiły tajemniczy mechanizm, który od czasu do czasu rozpalał mi gdzieś pomiędzy oczami oślepiające, bezlitośnie białe światło.

      Znałem doskonale ten objaw, zapowiedź furii, która za chwilę miała mną zawładnąć, wyzwalając kolejne, jeszcze dziwniejsze zjawisko. Zawsze byłem spokojnym człowiekiem. Jako chłopca cechowała mnie ostrożność, a według reguł szkolnego podwórka mogłem wręcz uchodzić za strachliwego. Wychowałem się wśród dorosłych, przy chorej matce i dwojgu starszych ludzi. Bójek nie lubiłem z powodów, które bardziej pasowałyby do mojego dziadka niż ucznia. Byłem bardzo chudy, nosiłem okulary i biegałem szybciej niż większość moich kolegów, dlatego nie obrażałem się łatwo i bez większych problemów unikałem prowokacji. Aż do czasu gdy największy klasowy zabijaka zwrócił na mnie uwagę. Nazywał się Miguel Salcedo; nie odezwał się do mnie słowem od pierwszego dnia w szkole. Tamtego ranka mój dziadek przystanął, żeby przywitać się z jego ojcem, i weszliśmy razem do klasy pierwszaków, ale musieliśmy skończyć dwanaście lat, nim ponownie zwróciliśmy na siebie uwagę.

      Stałem samotnie, jak niemal zawsze, przyglądając się chłopakom grającym w piłkę, kiedy poczułem, że w sam środek pleców uderzył mnie kamyczek. Był na tyle mały, że nie zrobił mi krzywdy, ale kiedy kolejny trafił mnie w łydkę, zrozumiałem, że to nie przypadek. Nim zdążyłem podjąć ucieczkę, trzeci kamyk wylądował na moim karku, a na czole pomiędzy oczami zapłonął mi nieznany biały blask. Poczułem, że cały się trzęsę. Ale to nie była prawda, bo nim zdjąłem okulary, spojrzałem na swoje dłonie: były spokojne, tak pewne, że dalej na nie patrzyłem, obserwowałem palce, które złożyły okulary i ulokowały je ostrożnie na ziemi. Potem przekonałem się, że wszystko to odbyło się w normalnym tempie, mimo że owo białe światło zdawało się naznaczać otaczającą mnie rzeczywistość jakimś szczególnym spowolnieniem. Było lodowate. W ostatniej chwili, kiedy jeszcze mogłem myśleć, przemknęło mi przez głowę, że to uczucie jest tak zimne jak kropla lodowatej wody przenikająca do szpiku kości. Jednak niemal natychmiast potem zalała mnie fala gorąca. Nie wiedząc do końca, co właściwie zamierzam zrobić ani dlaczego, przeciąłem pędem dziedziniec, uderzyłem w Salceda z byka i powaliłem go na ziemię. Kiedy nas rozdzielono, Miguel miał krew na dolnej wardze, ja wyszedłem ze starcia bez uszczerbku. W gabinecie dyrektora mój przeciwnik miał odwagę przyznać, że to on zaczął. Mimo wszystko i tak ukarano nas obu tak samo. To był początek naszej przyjaźni. Miguel Salcedo zainicjował swego rodzaju tradycję. Od tamtej pory moi najlepsi przyjaciele zawsze byli niżsi i silniejsi ode mnie. Wszyscy dużo lepiej radzili sobie w bójkach, a jednak żaden z nich nie przejawiał nawet połowy tej dzikiej wściekłości, która brała mnie we władanie, ilekroć płonęło mi między oczami białe światło.

      – Ależ

Скачать книгу