Kaszanka jako forma życia duchowego. Zbigniew Mentzel

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kaszanka jako forma życia duchowego - Zbigniew Mentzel страница 4

Kaszanka jako forma życia duchowego - Zbigniew Mentzel

Скачать книгу

na perony. 22.19 – za parę minut odjedzie osobowy do Suchej Beskidzkiej. Po prawej stronie korytarza sterty książek piętrzą się w górę pod ścianami, aż podpierają strop jak stemple w chodniku kopalni. Nowa dostawa nadeszła ze Śląska, duży transport. Czterdzieści kartonowych pudeł czeka na rozpakowanie, każde jest opisane: „Gliwice – zbiorówka”, „Tychy – rozmaitości”, „Zabrze – mix”.

      Ciekawy, co jest w środku, otwieram pudło „Zabrze – mix” i wyciągam białego kruka. Frank Harris, W pogoni za pełnią życia, autobiografia, która w Wykazie książek podlegających niezwłocznemu wycofaniu 1 X 1951 r. (gdy idę do antykwariatu, biorę zawsze ze sobą ten tajny niegdyś druk) figuruje jako pozycja 482., tuż obok Ze wspomnień skauta-legionistyHarcerskiego kodeksu honorowego. Frank Harris? Kto to taki? Bernard Shaw mówił, że kiedy spotkał go po raz pierwszy, wydał mu się człowiekiem „tak niezależnym, że po prostu straszliwym”. Urodzony w połowie XIX stulecia jako piętnastoletni chłopak ucieka z Irlandii do Stanów Zjednoczonych i zaczyna karierę pucybuta recytującego klientom Wergiliusza i Homera, później zostaje kolejno: robotnikiem portowym, dozorcą w nocnym hotelu, kowbojem, studentem, agentem reklamowym, reporterem, adwokatem, profesorem literatury, dziennikarzem, literatem, wydawcą w wielkim stylu.

      Po przeczytaniu autobiografii Harrisa Tomasz Mann pisał, że „od pierwszych stronic zostajemy porwani burzliwym tempem tej księgi życia i poznania odtwarzającej losy osobistości wyjątkowej, w której współczesny Casanova łączy się z charakterem zdobywcy”.

      Kupuję za sześć złotych zaczytany egzemplarz, zgrzebna okładka prywatnego wydawnictwa z lat 40. cała jest w strzępach, trzeba będzie kleić grzbiet. Wychodzę z podziemia na powierzchnię i idę do hotelu poczytać Harrisa. Na Plantach dwaj kloszardzi podają cukier w kostkach prostytutce, która w ataku padaczki poalkoholowej tłucze głową o ziemię. „Jedz, to się bimber w tobie zagotuje” – pocieszają chorą. Minęła północ. Rozbolała mnie głowa. Wchodzę do Dymu, zamawiam whisky, dziewczyna za barem patrzy na mój wyniesiony z podziemia szpargał i głosem, w którym chyba więcej jest podziwu niż szyderstwa mówi:

      – Ale ma pan książkę…

      Liczydło z Tartu

      Wróciłem do Warszawy, siedzę za biurkiem, przede mną las liściasty na Żoliborzu – aleja Wojska Polskiego z podwójnym pasem drzew pośrodku, cóż to jest za bulwar… Patrzę na prospekt za oknem, pora bezlistna, nie przeszkadza mi to, przeczuwam, co stanie się z drzewami koło Wielkanocy, czas nie stoi w miejscu.

      Po obu stronach biurka, na podłodze, piętrzą się sterty gazet i ciekawych książek. Nowości, wciąż nowości, Barbara Skarga, Mycielski, Klemperer, mnóstwo pokus. Boże mój, kiedy wreszcie przeczytam Duszę mistyczną Nipponu, wydaną nakładem Gebethnera i Wolffa w roku 1927? Rok wcześniej zaledwie Zgromadzenie Zmartwychwstania Pańskiego w Krakowie ogłosiło drukiem trzytomową księgę Pawła Smolikowskiego Bóg w historii i to fundamentalne dzieło, kupione okazyjnie w Lidzbarku Warmińskim, także poszerza terytorium moich zaległych lektur.

      Poniedziałek, 14 lutego, świętych Cyryla i Metodego, na dobitek jeszcze Dzień Zakochanych, walentynki, wspomniane przez Tadeusza Różewicza w „poemacie z końca XX wieku” („cip cip cip dziewczynki / życzymy wszystkiego naj naj naj”). Godzina ósma rano. Jestem inwestorem giełdowym i chociaż koledzy z „Tygodnika Powszechnego” są święcie przekonani, że to nie ja, a tylko wymyślona przeze mnie figura literacka spekulacyjnie obraca papierami wartościowymi, w ciągu kwadransa zdecydować muszę, co kupię, a co sprzedam…, zresztą tym razem może w ogóle powstrzymam się od operacji na rynku.

      Wertując strony z wykresami, pochłaniam gazetę giełdy „Parkiet”, jednocześnie zaś drugą ręką sięgam po pilota, aby na dwudziestym czwartym kanale kablówki Aster City włączyć telewizję Bloomberg. Do kaduka! Rynek jest niewyraźny. Czy ceny akcji będą spadać czy też rosnąć? „Będą się wahać” – odpowiada analityk ze Stanley Morgan, dziewczyna, której intensywność zapiera mi dech w piersiach. Patrzę na dwa strumienie cyfr płynące wzdłuż ekranu i powoli odzyskuję równowagę ducha. Czerwony kolor spadków przechodzi w zbawczą zieleń. Postanawiam dokupić Amicę Wronki, kiedyś w końcu ta firma musi pozyskać inwestora strategicznego…

      Na ścianie, po prawej stronie okna, wisi liczydło, które Jovanka przywiozła mi z Tartu (Estonia).

      Liczydło, liczydło z Tartu przypomina mi dziadka, który w tajemniczym mieście Hanzy studiował farmację na starym uniwersytecie. Każdy miał dziadka albo stryja, który studiował w Tartu, czyli w Dorpacie – pisał Juliusz Kaden-Bandrowski w książce Pióro, miłość i kobieta (część druga: W Estonii) i jest to dla mnie jedno z nielicznych czytelnych do dzisiaj zdań tego autora.

      Co jeszcze oprócz studiowania farmacji robił mój dziadek w mieście nad rzeką Embach, po estońsku Emajõgi? Jak spędzał wolny czas? Z kim się spotykał? Czy chodził ze studentkami do planetarium? Czy to właśnie tam, w Tartu, stojącym na dawnym uroczysku boga estońskiego, badał Pismo Święte, co pozwoliło mu później wieść uczone spory z księdzem, którego zapędzał w kozi róg swoją znajomością Księgi Liczb i Listów do Koryntian?

*

      Czas pędzi, 18 lutego, piątek, sprzedałem Amicę Wronki, mam nadzieję, za wcześnie. „Czy istnieje technika zarobienia pieniędzy na giełdzie?”. „Owszem, istnieje” – odpowiadał Nathan Rothschild. „Osobiście nigdy nie kupuję po cenach najniższych i zawsze sprzedaję za wcześnie”.

      W „Gazecie Wyborczej’ reportaż o giełdzie Łyknąć z karnetu, oddać na ciągłych. Czytam. Początek jest obiecujący.

      „Miał ksywę »Ślimak«, przez wiecznie obślinioną dolną wargę. Robił wrażenie lumpa. Brudne włosy, łupież, niechlujne, wymięte ubranie. Na początku lat dziewięćdziesiątych przyjechał z brudnej mazurskiej wsi na studia do Warszawy, rodzina złożyła się na jego utrzymanie. Pracował w mleczarni na Targówku. Studiował chemię organiczną i głosił teorię, że kursy akcji poruszają się tak jak cząsteczki w łuku elektrycznym czy coś w tym rodzaju”.

      Kiedy poznał go Rudolf, inwestor giełdowy, informator reporterów „Gazety”, „Ślimak” obracał już pięćdziesięcioma miliardami starych złotych. Mieszkał w akademiku. Pieniądze, które przerzucał z jednego biura maklerskiego do drugiego, trzymał w materacu. „Koledzy podpatrzyli… wyjęli mu je i z paczek banknotów zbudowali Pałac Kultury w środku pokoju. »Ślimak« się zdenerwował i postanowił wreszcie wynająć mieszkanie. Poza tym w ogóle nie wydawał pieniędzy. Parę lat temu wrócił na Mazury i słuch o nim zaginął”.

      „Innych takich twardzieli nie znam” – przyznaje Rudolf, niestety, reporterzy „Gazety”, zamiast jechać na Mazury i szukać „Ślimaka”, a przynajmniej zmienić Rudolfa na innego informatora, słuchają go dalej, a on nudzi, abstrahując od istoty rzeczy. Krew mnie zalewa. Dobre kilka lat temu, w cyklu „Okiem leszcza”, opisywałem w „Parkiecie” giełdowych spekulantów, którzy przypominali mi Polaków w Argentynie, opisywanych przez Witolda Gombrowicza: „Bogactwo rozwiązań fizycznych, obfitość oblicz, skądinąd nos, skądinąd oczy, skądinąd kurtka, skądinąd spodnie, skądinąd fryzura, wszystko to opatrzone miną nie dającą się przewidzieć i ruszające się w kierunku równie nieprzewidzianym albo nawet w kilku kierunkach naraz”.

      Dla Rudolfa na giełdzie wszystko rusza się w jednym kierunku

Скачать книгу