Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1. Zbigniew Nienacki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1 - Zbigniew Nienacki страница 12
Zawiesił proboszcz Mizerera swój głos, bo tchu mu już w piersiach zabrakło. W kościele trwała zupełna cisza, nawet wszelkie pokasływanie się skończyło. Myśl o tej potężnej sumie „sześćset tysięcy złotych” niejednego sparła jak kolka, bo niejeden wahał się dawniej czy położyć złotówkę na tacę, z którą proboszcz Duriasz wiernych obchodził. A teraz czuli, że nie skończy się na złotówce, na dwóch, a nawet sześciu, które są liczbą doskonałą, a zapewne na sześciuset złotych. Od człowieka, który stał na ambonie biła taka siła i moc, że stało się oczywistym: trzeba będzie ofiarować owe sześćset złotych, albo sześć razy po sześćset, skoro „sześć” jest liczbą doskonałą.
Dokończył proboszcz Mizerera mszę świętą, ludzie powoli opuszczali przybytek Boży, ale nie tak jak dawniej gwarnie i uciesznie, ale w milczeniu, z odrobiną lęku, a także zadumy. Niektórzy, zaniepokojeni o swoje kiesy otoczyli co mądrzejszych mieszkańców parafii, takich jak doktor Jan Krystian Niegłowicz, o którym wiadomo było, że tak samo chętnie do kościoła w Trumiejkach uczęszczał jak i do domu Szulca na modły prowadzone przez pastora Dawida Knothe. W rozmowach z jednymi wyrażał wątpliwości o istnieniu Boga, a z drugimi umacniał się w wierze. Albowiem, jak każdy naprawdę mądry człowiek, niczego na świecie nie był pewien aż do końca i jak sam twierdził: „skoro na pewne dolegliwości ciała medycyna nie zna lekarstwa, tedy muszą być potrzeby duszy, na które jedyną radą jest wiara głęboka lub ateizm”. A kiedy ten i ów zarzucał mu, że jak gdyby na jednej głowie chce dwie czapki nosić, odpowiadał z wyrozumiałym uśmiechem, że nie wydaje mu się prawdopodobne, aby Bóg tylko w jednej świątyni mieszkał.
Pytali więc ludzie doktora, co sądzi o nowym proboszczu. Ten zaś rzekł krótko:
– Powiadam wam, że przybył do Trumiejek Wielki Człowiek.
– Powinien się nazywać Pazerera, a nie Mizerera – stwierdził cierpko pisarz Lubiński.
I nie miał racji. Zaledwie sypnęły się obficiej datki na tacę w kościele, a zaraz żywiczne belki zaczęto gromadzić i sterty miedzianej blachy. Mizerera żył skromnie i jak wszyscy ludzie jeden miał żołądek. Podobnie jak Duriasz kontentował się trzema pokojami w połowie plebanii, ponieważ w drugiej połowie mieszkała od lat uboga rodzina pogorzelców. Jak starodawni templariusze mógł śmiało mówić: „non nobis, Domine, non nobis, sed nomini Tuo de gloriam”. Bo choć wkrótce sprawił sobie samochód, to przecież jeździł nim nie tylko na polowanie, ale też do chorych i umierających, do każdego, kto pociechy duchowej potrzebował. A także – nie da się tego ukryć – widomy był to znak dla okolicy, że parafia Trumiejki nie jest mniej pobożna niż inne parafie.
Atoli trafił się pewien człowiek nazwiskiem Kondek, wstyd powiedzieć, ze Skiroławek, gospodarz bogaty nad wyraz, ale niezwykle skąpy. Ten obwieścił wszystkim, że ani grosza nie da na kościół, choć jest wierzący, a to dlatego, że, jego zdaniem, religia jest za darmo. Co gorsza innych też zaczął namawiać, aby skąpili grosza na tacę i nie dbali o dziury w dachu kościelnym.
Cierpliwie czekał Mizerera, aż łaska boska skruszy zatwardziałość Kondkowego serca, ale minęły cztery niedziele i nic takiego się nie stało. Kondek zaś z dniem każdym stawał się coraz bardziej hardy, ba, nawet głosił rozmaite bluźnierstwa, na przykład, że za świnie Kondkowe należy płacić, ale nawozy sztuczne winny być za darmo. Nikogo też nie chciał wynagrodzić za pomoc przy żniwach, natomiast z góry kazał sobie płacić, jeśli komuś zorał pole swoim traktorem. Zaniepokoili się co światlejsi ludzie na wsi, jak choćby doktor Niegłowicz, pisarz Lubiński, a także ci, którym Kondek zalegał z zapłatą. I radzili o Kondku długo, ale bezskutecznie.
Uciekł się proboszcz Mizerera do jedynej broni jaką posiadał, to jest do modlitwy. Odtąd, co niedziela, zaraz po mszy świętej, klękał na stopniach ołtarza i głośno modlił się o łaskę bożą dla człowieka nazwiskiem Kondek. A wraz z nim, po kilku niedzielach, modlić się też zaczęli ci, którym Kondek zalegał z zapłatą za pomoc przy żniwach.
Zaniepokoił się Kondek, gdy mu żona i córki doniosły o modlitwach w kościele, jakby już był martwy. Któregoś wieczora zaprzągł konie do wozu i przyjechał do domu doktora Niegłowicza.
– Modlą się za mnie, jak za umarłego – powiedział ze złością. – Ale ja zdrów jestem, prawda? Niech mnie doktor zbada.
– Zbadam was, Kondek – zgodził się doktor Niegłowicz. – Ale pamiętajcie, że w ośrodku zdrowia w Trumiejkach leczę za darmo, a u siebie w domu za pieniądze.
– Chcę za pieniądze, byle dokładnie – oświadczył Kondek.
Zbadał więc doktor Kondka bardzo dokładnie, a potem rzekł mu:
– Jesteście zupełnie zdrowi. A teraz proszę o sześćset złotych.
Kondek gębę rozdziawił, ukazując swoje cztery ostatnie zęby, które jak spróchniałe kołki sterczały mu w górnej szczęce. Podrapał się brudnymi pazurami po nie ogolonych policzkach.
– Aaaaa… – wyjąkał – a dlaczego aż tyle? Słyszałem, że doktor brał trzysta złotych.
– To prawda – przytaknął Niegłowicz. – Kiedyś brałem za poradę tylko trzysta złotych. Ale to się zmieniło odkąd proboszcz Mizerera wyjaśnił mi, że liczba „sześć” jest znacznie doskonalsza od liczby „trzy”.
– Sześć, a nie sześćset – żachnął się Kondek.
– Zero, to jest nic – odparł spokojnie doktor. – A dwa zera pisze się po miastach na drzwiach tych miejsc, gdzie ludzie chodzą za swoją potrzebą. O tych dwóch zerach w porządnym towarzystwie nawet mówić nie wypada.
– To wszystko przez Mizererę – Kondek uderzył się dłonią w gołe piersi. – To przez niego mam kłopoty. Ale zdrów jestem. Może sobie proboszcz ile chce modlić się za moją duszę.
Doktor Niegłowicz popatrzył na Kondka swym łagodnym wzrokiem, ale Kondkowi wydawało