Dworska tancerka. Kyung-Sook Shin

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dworska tancerka - Kyung-Sook Shin страница 5

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Dworska tancerka - Kyung-Sook  Shin

Скачать книгу

na wieszaku wisiał jego mundur dyplomatyczny. Pod rzymskim kołnierzem ciągnął się rząd okrągłych, złotych guzików, a pierś i rękawy zdobiły złote naszywki. Collin powiesił swój mundur na ścianie kajuty, choć nie zamierzał go wcale wkładać. Tak jak w konsulacie, gdzie również wieszał mundur z pieczołowitością, zawsze w widocznym miejscu. Jin wpatrywała się uważnie w mundur Collina i w zawieszoną tuż obok swoją suknię, tę błękitną, utrzymaną w secesyjnym stylu – suknię, która wywołała tak wielkie poruszenie w porcie. Na sąsiednim kołku wisiały pozostałe części jej garderoby: czarna, sięgająca bioder, wełniana garsonka, zdobiona wąskim kołnierzykiem kamizelka w paski, swobodnie opływające spodnie oraz sięgający do kolan podróżny płaszcz. Na kolejnych kołkach wisiał jego czarny kapelusz z wąskim daszkiem oraz jej kapelusz zdobiony haftowanymi wzorami róż.

      Jin wyciągnęła dłoń.

      Delikatnie dotknęła jego czoła – czoła mężczyzny, który składał jej niezliczone obietnice. Za dnia, kiedy pochłonięty był pracą, był powściągliwy, a czasem wręcz chłodny. Za to w nocy, kiedy zapadał w sen, przypominał bezbronne, ufne zwierzę.

      Tamtej nocy w Szanghaju, gdzie przesiedli się na parowiec Villa, przed zaśnięciem zamierzał złożyć kolejną obietnicę.

      – Jin.

      Wraz z zapadnięciem nocy atramentowe wody oceanu oblekły się czernią. Przygryzła wargi, żeby zdusić uśmiech, który błąkał się po jej twarzy. Ilekroć wypowiadał jej imię, jego gardło, nienawykłe do obcej wymowy, spinało się z wysiłku. Stłumiła uśmiech. Wiedziała, że jeżeli tego nie zrobi, on już nigdy nie wypowie jej imienia.

      – Collin…

      Była pierwszą Koreanką, która weszła na pokład statku i płynęła do Francji. Świadomość, że przemierza ocean, obudziła w niej lęk. Chcąc przezwyciężyć ten lęk, wyszeptała imię mężczyzny, który leżał obok niej pogrążony we śnie.

      Collin Victor de Plancy.

      To obce imię, które wypowiedziała miękkim głosem, należało do tego mężczyzny. Mężczyzny, którego teraz głas­kała po czole. W każdym imieniu ożywał charakter człowieka. Jeszcze w Korei Collin nieustannie powtarzał swoje imię i nazwisko w nadziei, że ona zacznie w końcu go używać. Ona jednak stawiała opór. Im bardziej on tego pragnął, tym bardziej ona się przed tym broniła. Wiedziała, że jeśli to uczyni, on się urzeczywistni i wszystko się zmieni w sposób nieodwracalny. Kiedy opuścili Koreę, ona, Jin, zaczęła przywoływać swoje imię – Jin…, od czasu do czasu, tylko szeptem, na tyle cicho, że Collin, który stał obok niej, nie mógł jej usłyszeć. Ri Jin… – to imię było wciąż nierealne, nawet dla niej samej.

      Odwróciła głowę, żeby spojrzeć na obraz piwonii, zawieszony nad wezgłowiem. Był jednym ze śladów pozostawionych po rozstaniu. Teraz koił rozdarte niepokojem serce. Nawet w przyćmionym świetle piwonia prezentowała się okazale i nie zdawała się przejawiać żadnych oznak nie­po­koju. Pod nią stał biały, porcelanowy wazon, a obok do­nica z kwiatem orchidei. Skrzynka z ziemią i nasionami zawinięta była szczelnie w granatową chustę, jeszcze szczelniej zawinięty był słownik francusko-koreański, ten słownik, przepisany przez świętej pamięci arcybiskupa Jean Marie Gustave Blanc. Był pierwszą rzeczą, którą zapakowała, kiedy przygotowywała się do wyjazdu z Korei. Owijając go w bawełnianą chustę, Jin nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ten podniszczony, zużyty słownik, który służył jej przez te wszystkie lata, będzie jej bardzo potrzebny, bardziej niż jakikolwiek inny przedmiot.

      Wstała ostrożnie, uważając, żeby nie zbudzić Collina. Narzuciła na siebie cienki płaszcz i po cichu otworzyła drzwi kajuty. Weszła na owalny pokład parowca Villa. Parowiec parł w przestworza oceanu, który zdolny był wchłonąć wszystkie wody świata. Statek ważył siedemset tysięcy ton i przedzierał się przez wzburzone fale. Miał szeroki kadłub, głębokie zanurzenie i przygotowany był do przewożenia ogromnych ładunków. Pierwszy raz w życiu widziała statek parowy, wyraziła więc swoje zadziwienie, a wtedy Collin wyjaśnił jej, że na mostek kapitana prawa wstępu nie ma nawet sam prezydent. Król też nie miałby prawa? Powiedział jej również, że podczas rejsu żaden marynarz z załogi statku nie odważy się nigdy zagwizdać. Bo wszyscy wierzą, że to przynosi nieszczęście.

      Dolatujący z maszynowni głuchy warkot silników zlewał się z hukiem fal rozbijających się o burtę statku. Morski wiatr napierał na dziób i żagle, napierał na poły jej płaszcza. Stawiając mu opór, chwyciła mocno płaszcz. Z trudem utrzymywała równowagę. Fale nacierały gwałtownie. Roztrzaskiwały się o burtę i ponownie nacierały.

      Wzbierajcie, przestworza oceanu!

      Stała na pokładzie przechylona przez burtę. Nad czarnym, ciągnącym się bez końca oceanem wisiał okrągły księżyc. Był tylko ocean i był tylko księżyc. Wpatrywała się w spienione fale, które rozpryskiwały się niczym grudki białego lodu. Zdawać się mogło, że to setki białych rumaków gonią popędzane batem, że wyłaniają się z obu stron burty, by ponownie zniknąć w otchłani wody. Nie mogła oderwać oczu od tej otchłani. Gwałtowny wiatr zerwał z niej płaszcz. Uniósł go w czarną otchłań oceanu, a ona instynktownie wyciągnęła ręce, żeby go pochwycić. Na próżno. Płaszcz porzucił ją, uleciał wolny. Pognał za wiatrem, wzbił się wysoko w górę, a potem runął w dół i zdawać się mogło, że wpadnie w głębiny morza, ale on zerwał się ponownie i zaczął oddalać, aż w końcu znikł w mroku.

      Oparła się podmuchom wiatru i stanęła wyprostowana. Uniosła ramiona, uniosła lekko stopę. Jej ruchy nabrały tej samej swobody, jaką czuła, gdy tańczyła w stroju zdobionym parą motyli. Nad nią przelewały się gwałtowne fale. Nad nią szalał porywisty wiatr. Nad nią poświata księżyca tonęła w głębinach oceanu. A ona kołysała się miękko w tańcu. Odparła świat cały, który na nią napierał, i poddała się własnemu rytmowi. Na jej twarzy błąkał się uśmiech.

      Collin obudził się o świcie i wyszedł na zewnątrz, żeby ją odszukać. Znalazł ją na pokładzie, gdzie wirowała w tańcu owładnięta mocą oceanu. Im bardziej pragniesz zatrzymać przy sobie ukochaną osobę, tym bardziej powinieneś porzucić myśl, że ją zmienisz. Tańczyła pochłonięta każdym gestem. Tańczyła wśród przelewających się fal, otulonych poświatą księżyca. Collin patrzył, wiedział, że nie może jej przerwać – nawet on, zwłaszcza on. Wiał porywisty wiatr, a jednak całe jej ciało zrosił drobny jak krople rosy pot. Jej ciało, smagane lodowatym wiatrem, zalewał jakiś gorący żar – jej twarz, szyję, pierś, tułów, nogi. Ocean nie budził w niej już lęku. Niepokój ustąpił. Poczuła w sobie lekkość – fali, wiatru, księżyca. Stała się motylem.

      Parowiec Villa opuścił Szanghaj, minął Sajgon, Singapur, Colombo, przeciął Kanał Sueski i zmierzał w stronę Francji, jego ojczyzny. Na jego pokładzie płynęła koreańska tancerka z państwa Joseon. Zastygła w bezruchu, zwrócona w stronę oceanu. Oddychała ciężko. Collin przyglądał się jej z zapartym tchem, po czym podszedł do niej i położył dłoń na jej ramieniu. Wyciszyła oddech, przechyliła się przez reling i wpatrywała w bezmiar przestworzy oceanu, który ciągnął się przed jej oczami, bez końca.

      Był 1891 rok.

      Ri Jin miała dwadzieścia dwa lata.

      Dziecko kwiatu gruszy

      Koń z północnych stron będzie gnać z północnym wiatrem. Ptak, który przybył

Скачать книгу