Drzewo życia. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Drzewo życia - Louis de Wohl страница 18
– Masz na myśli Persję?
– Tak. Zasługują na to.
– Wspomniałeś, że się naturalizuję – ale wydaje mi się, że wszyscy to robicie tutaj u siebie, z tego, co mówi mój znakomity przyjaciel szambelan!
– Oczywiście, że tak. Jesteśmy teraz cholernymi ludźmi Wschodu. – Terencjusz rozejrzał się, ale w pobliżu nie było nikogo, kto mógł usłyszeć, co mówi. Wszyscy rozmawiali w małych grupkach rozproszonych po całej sali. Szambelan znikł.
– Wiesz, oni nic nie mogą na to poradzić – mruknął Terencjusz. – Wiedzą, że są prostymi ludźmi – robienie wielkiego przedstawienia to jedyny sposób, by wbić ludziom do głów, że są Augustami. Przejęliśmy perski ceremoniał – to dotychczas nasz jedyny podbój Persji.
– Żadnych propozycji, kto będzie dowodzić?
– Cóż, to właściwie nie nasza sprawa – my jesteśmy dziećmi Maksymiana. Tym zajmie się Dioklecjan – ale staruszek nie pójdzie sam, uwierz mi. Mój przeciek to Galeriusz.
– Którego ojciec był pasterzem.
– Och, mylisz się, przyjacielu. On sam był pasterzem. Nikt nie wie, kim był jego ojciec – nawet Galeriusz.
Roześmieli się.
– Dobrze, że tu jesteś – powiedział Konstancjusz. – Te orientalne bzdury mnie przygnębiają.
– Świński Ryj i Blada Twarz pocierający nosami cesarski dywan – mruknął Terencjusz. – Wspaniały obrót spraw. Czy domyślasz się, dlaczego odwołali cię z Brytanii?
– Nie mam pojęcia. Odwiedził mnie Allektus, prefekt czegoś tam, z listem od cesarza...
– Maksymiana?
– Tak... powiedział „przyjedź natychmiast”, więc wsiadłem na statek i popłynąłem. Miałem rozkaz płynąć do Rzymu i przybiliśmy do Ostii. Tam dowiedziałem się, że cesarz nie jest w Rzymie, lecz tutaj, w Mediolanie, więc znów ruszyłem w drogę.
– Byliśmy w Rzymie – przez jakiś tydzień. Staruszek nienawidzi Miasta, a tam też go nie lubią, bo podniósł podatki.
– O, podniósł podatki?
Terencjusz gwizdnął.
– Tylko poczekajcie tam w Brytanii – też tak będziecie mieli. Ktoś musi płacić za wschodni ceremoniał i całą resztę.
– Rozumiem. A co oznacza „cała reszta”?
– Cóż, na przykład wielki triumf...
– Po jakim zwycięstwie?
Terencjusz znów gwizdnął.
– Co z tobą, człowieku? Gdzie ty byłeś, że tego nie wiesz?
– Powiedziałem ci – na statku. Nazywał się statek pocztowy, ale był najpowolniejszą starą łajbą, jaka kiedykolwiek minęła Słupy Herkulesa. Denerwowałem się i złościłem, ale moje słowa nie mogły go przyspieszyć. Powiedziałem kapitanowi, że będę zgrzybiałym starcem, kiedy dopłyniemy, i nazwałem go Charonem. Nie obraził się. Był zresztą zawsze pijany. Ale jakie zwycięstwo świętujemy?
– Powstanie w Galii wreszcie zostało stłumione.
– Co za zwycięstwo! Nad pomylonymi, niezdyscyplinowanymi wieśniakami...
– Powoli, przyjacielu. To nowy klejnot w diademie naszego Boskiego Cesarza...
Koło nich przeszedł błyszczący od złota urzędnik.
– Semproniusz – szepnął Terencjusz. – Najlepiej opłacany szpieg na dworze. W hierarchii urzędniczej minister dworu. Psiakrew. O, pokochasz życie w Mediolanie. Ale rozumiem, że złości cię sprawa galijska. Skierowali do Galii część twoich wojsk, prawda? Przyjacielu, to była trudna przeprawa, uwierz mi. Wzburzeni wieśniacy są najgorszym możliwym wrogiem. Człowiek zawsze walczy bardziej zaciekle o kraj niż o pieniądze – zwłaszcza, kiedy dorastał w kraju, o który walczy. Kiedy tłumiliśmy ich na zachodzie, od razu podnosili głowy na wschodzie. Ale cztery tygodnie temu schwytaliśmy Elianusa i ukrzyżowaliśmy go, i to był mniej więcej koniec. Był utalentowanym wojownikiem – kosztował nas jakieś dwanaście tysięcy hełmów, nim go dostaliśmy. Oczywiście, cały ten cyrk skończyłby się dawno temu, gdyby nie cholerny Karauzjusz...
– Karauzjusz? Co on ma z tym wspólnego?
– Cóż, jest admirałem naszej floty...
– Stacjonującej w Gesoriacum, wiem. Mój nieszczęsny stary statek do niej należał. Myślę, że chciał się go pozbyć, a ja stałem się dobrym pretekstem. Ale co on ma wspólnego z galijskimi wieśniakami?
– Wszystko i nic. Wieśniacy potrzebowali broni, prawda? A Frankowie mieli broń, rozumiesz? A żeby przewieźć ją z miejsca, gdzie byli Frankowie, tam, gdzie byli wieśniacy, musieli gdzieś minąć ludzi Karauzjusza. A on ich przepuszczał. Robiąc na tym niezłe pieniądze.
– Sprawna robota. A stary Maksymian nic nie zrobił, by to powstrzymać?
– Powstrzymać Karauzjusza? Widzę, że nie znasz człowieka. Dowodzi całą flotą – około dwunastu tysięcy ludzi, nie licząc marynarzy i niewolników. Ma własnych pomocników, w większości Franków. A każdy człowiek pod jego dowództwem jest gotów poderżnąć dowolne gardło na jedno mrugnięcie jego oka. Ma też szczególny talent do zjednywania sobie ludzi...
Konstancjusz skinął głową.
– Ten Allektus też mówił o nim z entuzjazmem...
– No proszę. Ale to już nie potrwa długo. Nie teraz, kiedy wojna się skończyła. Jeżeli bardzo się nie mylę, Karauzjusz jest na czarnej liście, a kto się na niej znajdzie...
– ...długo nie pożyje. Słyszałem o tym. Cóż, będzie po Karauzjuszu. Zastanawia mnie tylko, jak go dosięgną, skoro jest otoczony oddanymi przyjaciółmi...
Terencjusz zmarszczył nos.
– Sądzę, że spokojnie możemy to zostawić staremu...
– Uwaga! – warknął czyjś głos. Należał do Hannibalianusa.
Wszyscy umilkli. Szambelan wrócił i stał teraz u dołu głównych schodów, trzymając zwój w ręce.
– Teraz goście pójdą – rzekł łagodnym głosem – w porządku, w jakim wyczytam ich imiona. Pierwszy senator Marek Treboniusz Wiktor, pierwszy legat Publiusz Korneliusz Mamertinus, prefekt straży pałacowej, Hannibalianus...
– Szlachetny wąż pełznący po schodach – szepnął Konstancjusz, a jego towarzysz z trudem stłumił śmiech.