Radosny żebrak. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Radosny żebrak - Louis de Wohl страница 3
Ale duch czasu był przeciw nim – przynajmniej w Asyżu. W Asyżu panował nowy duch, od tamtej pamiętnej nocy, gdy niemiecki tyran, hrabia Luetzelinhart, uciekł do papieża, by prosić go o poparcie w swojej sprawie, a wszyscy obywatele powstali, przypuścili szturm na jego zamek i zburzyli go, a potem użyli kamieni do zbudowania muru wokół miasta! Kupiec, zwłaszcza taki, któremu się powiodło, lubił ciszę i spokój, ale tamten czas był na swój sposób niezapomniany. Wszyscy asyżanie byli jak bracia, śmiali się i z zapałem pracowali razem, a nowa wolność sprawiła, że wszyscy czuli się młodzi – nawet taki bogacz Pietro Bernardone, który ze swoim drogim synkiem Franciszkiem, ubranym w aksamit, godzinami nosił kamienie. Bernard z Quintavalle też.
Coś niezwykłego było w tamtym czasie. Wszyscy to czuli; dlatego stali się nieufni i podejrzliwi wobec tych, którzy mogli stać się nowymi tyranami – całej szlachty.
Asyż stał się republiką. Wybieranie konsulów wydawało się może trochę niepoważne, jakby miasto było Rzymem Grakchów czy Cincinnatusa. Stanowiło to jednak nieodłączną część nowego ducha.
Po co więc się przejmować zubożałym szlachcicem z zamkiem na Sycylii? Może naprawdę był szpiegiem z Perugii? Próbował wyciągnąć pieniądze w drodze na południe – sto do jednego, że w całym swoim życiu nie zarobił ani miedziaka. Jazda konna, turnieje, polowania, popisywanie się piękną zbroją i wykwintnymi strojami – to było wszystko, co umieli robić. Nie mieli pojęcia o wartości pieniądza. Ani wyobrażenia o trudzie, wysiłku i pełnej skupienia pracy, by osiągnąć sukces w interesach i handlu. Kupcy w ich oczach byli niczym – dopóki ich nie potrzebowali. A nawet wtedy nimi pogardzali. Cała ta ich uprzejmość maskowała pogardę. Zamki na Sycylii! Zamki na księżycu!
Dobrze mu zrobi, młodemu nicponiowi, spędzenie kilku dni w więzieniu. Z jakim szyderstwem mówił o praktykach handlowych!
Ale przecież był młody i niewiele wiedział. Jego uprzejmość skrywała nie tylko pogardę; był za nią głęboki smutek, a nawet... rozpacz.
Bernard z Quintavalle westchnął. Gdyby się ożenił i miał syna, mógłby być teraz w tym samym wieku, co ten młody człowiek.
Tak się złożyło, że nigdy nie miał czasu się ożenić, przynajmniej tak to sobie tłumaczył, choć większość jego przyjaciół śmiała się, gdy to mówił, a najbardziej Pietro Cattaneo, młody kanonik z katedry – w każdym razie młody jak na kanonika.
– Nie mogę się ożenić – mówił Cattaneo – bo zabrania mi tego Kościół święty. Ty nie możesz, bo ożeniłeś się ze swoimi pieniędzmi.
To oczywiście nie była prawda; można było szanować pieniądze, nie żeniąc się z nimi; kupiec musiał mieć szacunek dla pieniędzy, bo inaczej szybko stałby się żebrakiem, a to oprócz wiecznego potępienia była najsmutniejsza rzecz na świecie.
Kupiec musiał jednak dużo podróżować i dlatego miał mało czasu na umizgi. A potem, na emeryturze, zawsze dręczyła go niegodna myśl, że mógłby ulec wdziękom przedsiębiorczej młodej kobiety, która traktowałaby go wyłącznie jako dostawcę pięknych strojów i luksusu. Kobiety zawsze to uwielbiały. Wiele z nich nosiło więcej biżuterii niż córki arystokratów! Czy człowiek miał poświęcić ciszę i spokój dla takiej ladaco? A gdyby okazała się kłótliwa, jak często się zdarzało? Uśmiechy i uprzejmość, dopóki ksiądz nie powie w kościele „Amen”, a potem wulgarny język, tyrady i złorzeczenia.
Nie, człowiek powinien rezygnować z życia, do którego jest przyzwyczajony, tylko wtedy, gdy znajdzie coś lepszego, coś, co do czego mógłby być pewny, że jest lepsze. Pewność. Bezpieczeństwo.
Większość młodych ludzi nie rozumiała znaczenia bezpieczeństwa, jak ten młody rycerz, który chciał pieniędzy na opłacenie szalonej eskapady. A gdyby ktoś dał mu te pieniądze parę godzin wcześniej – teraz był w więzieniu, a pieniądze by mu zabrano. Równie dobrze można było wyrzucić je przez okno.
Wiele dobrego można było powiedzieć o nowym duchu Asyżu. Żadnego płaszczenia się przed niemieckim komendantem-tyranem, żadnego kłaniania się i schlebiania aroganckim szlachcicom i ich jeszcze bardziej aroganckim damom. Zamiast tego obywatelska duma oraz praca i kwitnący handel.
Cuomo miał rację – wielu szlachetnie urodzonych zbiegło do Perugii i prawdopodobnie robili, co w ich mocy, by podburzyć wszystkich przeciw rodzinnemu miastu. Na szczęście perugianie byli zwykle tak pokojowo nastawieni, jak wszyscy. Tylko prefekt policji i dowódca wojska mogli traktować tę wojnę poważnie. Tak czy inaczej, nie było to przyjemne; kupcy musieli przenieść interesy do Foligno lub Kortony, a mimo to w zeszłym miesiącu biedny, stary Massimo Bordi dostał od konsulów reprymendę za handlowanie z wrogiem – tym wrogiem był jego brat mieszkający w Perugii.
Kto robił ten piekielny hałas na dworze? Na pewno nie było wyborów, więc po co wysłano na ulice miejskiego herolda? Do tego z bębenkiem, a władze robiły to tylko wtedy, gdy chciały mieć całkowitą pewność, że wszyscy zwrócą na niego uwagę.
W małej wąskiej uliczce bęben brzmiał jak ryk grzmotu, odbijając się od ścian zbyt szybko, by utworzyć wyraźne echo. Przerażające dudnienie zdawało się wypełniać cały świat. Potem urwało się gwałtownie i dał się słyszeć nosowy głos herolda – głos, ale nie słowa. Dom Bernarda z Quintavalle był solidnie zbudowany, a okna zamknięte. Nie szkodzi. Filippo na pewno był teraz na dworze, by usłyszeć i przekazać krótką, jak się wydawało, wiadomość. Po chwili bęben znów zagrzmiał, tym razem jakby nieco ciszej.
– Filippo! Filippo!
Służący wszedł, blady i cały drżący.
– Co się dzieje, Filippo?
– S-straż miejska – Filippo drżał głos. – Straż m-miejska musi się zebrać j-jutro rano, o ś-świcie przy Starej Bramie.
– To wszystko? Pułkownik da Fabriano pewnie chce, byście poćwiczyli trochę musztrę. Dobrze ci to zrobi.
– N-nie, messer Bernard. Idziemy na P-perugię i na pewno zginę.
– Nonsens – odrzekł szorstko Bernard. – W dzisiejszych czasach nikt nie ginie na wojnie.
Bęben, teraz już z oddali, brzmiał jak drażniący, gardłowy śmiech.
Rozdział drugi
– Więc to jest twój szpieg – powiedział jego ekscelencja konsul główny. Był mężczyzną niewiele szczuplejszym od prefekta policji, a wyglądał jeszcze bardziej odpychająco z masywnym, ogolonym podbródkiem, stanowczym wyrazem ust i małymi, świdrującymi czarnymi oczkami. Zanim wybrano go konsulem, kierował bardzo udanym interesem. Prowadził go z pół tuzinem krajów i był, jak lubił mawiać, człowiekiem, który mógł wszystko.
– Szpieg – powtórzył, jakby smakując to słowo. – Szpieg, hę? A czemu tak o nim myślisz, mój Cuomo?
Szef policji rozstawił palce.
– Po pierwsze – powiedział – ten człowiek mówi, że pochodzi z Sycylii, ale ja wiem, że pochodzi z Perugii. Spędził tam ostatnią noc i noc poprzednią.